Flaki, żarty i wstawki meta – jak korzystać z życia według Deadpoola
Deadpool to również dziwny gość. Im bardziej go poznajemy, tym bardziej się dziwimy, co taki typ robi wśród Avengersów i X-Menów. I przestajemy się zastanawiać, dlaczego żadna grupa superbohaterów nie chce go w swoich szeregach na stałe, a za to z ulgą wszyscy zobaczyliby go w zakładzie psychiatrycznym. Bo nasz bardzo specjalny kolega słynie z wielu rzeczy, ale żadna z nich nie sprawia, że chce się z nim tworzyć głębszą więź, nie mówiąc już o wspólnym ratowaniu świata, wymagającym przecież obopólnego zaufania.
Oj, bo
Deadpool to nie opoka ani wzór stabilności. Jeśli już trzeba opisywać go
jakimiś epitetami, najlepiej sięgnąć do zbioru ze słowami typu
„niezrównoważony”, „bezczelny”, „szalony”, „arogancki”, „brutalny” – taki ciąg jest
tylko czubkiem góry lodowej. Tego żywego trupa w czerwonych gatkach Rob Liefeld
i Fabian Niciez wymyślili jako superprzestępcę i jako morderca na kontrakcie
zadebiutował w 98. zeszycie New Mutants.
I chociaż później przeobraził się w postać o mniej czarnym charakterze, to
wcale nie pozbył się swoich najgorszych cech.
Perypetie komiksowe
Polscy czytelnicy w końcu mogą się przekonać o tym na własne oczy, jako że wydawnictwo Egmont podjęło dawno wyczekiwaną decyzję o publikacji przygód tego antybohatera. Od lutego mamy dostęp do tomu Deadpool. Martwi prezydenci, zawierającego sześć zeszytów z historiami autorstwa Briana Posehna i Gerry’ego Duggana oraz rysunkami Tony’ego Moore’a. Już pierwszy kadr publikacji, na którym pojawia się Deadpool, dużo mówi o tej postaci – wycina ona sobie bowiem kataną drogę z wnętrza ogromnego, zielonego gada, podobnego do japońskiego Godzilli. Śmierć, krew i bebechy, a zaraz potem trochę niezręczne, trochę obraźliwe żarty sypane za jeden za drugim. I tak przez następne sto stron.
Nie przeczę,
że wystarczają mi te argumenty za trafnością komiksu, ale może to przez nadmiar
ostatnio czytanych starych tytułów Marvela, które jednak wypadają dosyć blado.
Deadpool ma wszakże i inne asy w rękawie – do tych najbardziej oryginalnych zaliczają
się chwyty postmodernistyczne. Tak, tak. To, że Wade Wilson (takie dane
widnieją w dowodzie naszego przystojniaka) w mniemaniu swoich kolegów pasuje do
zamkniętej celi w wariatkowie, wynika z tego, że często mówi on do nas, do
odbiorców. Bo Deadpool dobrze wie, że jest bohaterem komiksu, a ponieważ ma
cięty język, nie może sobie darować kilku uwag rzuconych do czytelników. Mało
tego, liczne aluzje intertekstualne odnoszą się nie tylko do elementów innych
fikcjonalnych światów, lecz także do realnie istniejących osób, które mają z
nimi coś wspólnego (jak chociażby uwaga łącząca Abrahama Lincolna z Danielem
Day Lewisem, który wcielił się w amerykańskiego prezydenta w filmie
Spielberga).
Nie może być inaczej, skoro sam Deadpool jest w zasadzie zbitką inspirowaną komiksowymi postaciami. Dane personalne przejął od Deathstroke’a a.k.a. Slade’a Wilsona z konkurencyjnego DC i miał być jawną parodią przeciwnika Teen Titans. Wyszczekanie oraz kostium z wielkimi oczami odziedziczył od Spider-Mana, natomiast moc przyspieszonej regeneracji (która praktycznie daje mu nieśmiertelność) i kanadyjskie obywatelstwo to inspiracja Wolverinem. Może dlatego między panami tak iskrzy, gdy już uda im się spotkać na komiksowych kartach.
Nie jest
łatwo ogarnąć całą niekonwencjonalność Deadpoola, ale pomóc w tym może
przywołanie pewnej wysoce osobliwej trylogii. Chodzi o tak zwaną Deadpool Killogy i trzy serie, które
wchodzą w jej skład, a których tytuły mówią już całkiem dużo: Deadpool Kills the Marvel Universe, Deadpool Killustrated oraz Deadpool Kills Deadpool. Jak dziwnie by
to nie brzmiało, tytuły pierwszy i trzeci należy brać dosłownie, a słowo
wyjaśnienia należy się drugiej publikacji. W skrócie: po tym, jak Deadpool
zauważa, że nie uda mu się wytępić wytworów wyobraźni komiksiarzy, bo ci zawsze
znajdą sposób na przywrócenie do życia pupili wszystkich nerdów świata,
postanawia namieszać u źródła i… zabić najważniejszych bohaterów kultury – bo
przecież bez nich nie byłoby czym się inspirować i cały świat komiksu, cały
świat sztuki runąłby w gruzach. Odwiedza więc Moby Dicka, Don Kichota, małe
kobietki czy Scrooge’a, a cel jest jeden – kill’em
all!
Jatka na dużym ekranie
Taki pomysł na antybohatera musiał chwycić i Deadpool szybko zdobył spore grono wielbicieli. Często występował gościnnie w przygodach najróżniejszych Marvelowskich bohaterów. Zyskał też sobie w redakcji magazynu „Superhero” przydomek „człowiek-okładka”, gdyż jego zamaskowana facjata zdobi zeszyty licznych serii. Pojawił się również w serialach animowanych i grach komputerowych (także swoim własnym tytule), aż przyszedł czas na karierę filmową.
A zaczęło się od falstartu i drugoplanowej roli w X-Men Geneza: Wolverine. Czerwony strój już wtedy przywdział Ryan Reynolds, ale twórcy odeszli dosyć daleko od komiksowego pierwowzoru, a już zaklejenie ust pyskatemu łobuzowi to czysta profanacja. Fani jednak mocno się nakręcili, a że należy do nich i sam Reynolds, w końcu wspólnymi siłami udało się stworzyć film, który jest dokładnie taki, jaki powinien, czyli przechodzący ludzkie pojęcie. Bardzo możliwe, że ta cudna produkcja zmieni niejedno w filmowym biznesie, bo zdecydowanie oryginalnymi akcjami promocyjnymi przeniosła marketing na wyższy poziom. Natomiast podjęcie decyzji o kategorii „tylko dla dorosłych” już przynosi efekty, ponieważ niedawno ogłoszono, że i trzeci film o gburowatym Rosomaku z Kanady nie będzie odpowiedni dla młodzików poniżej 17 roku życia.
Wierność
brutalnemu oryginałowi się opłaciła: film pobił liczne box office’owe rekordy i
tylko w Polsce nie zaliczył najlepszego weekendowego otwarcia (ale tylko w
Polsce miał odpowiednią konkurencję w postaci Planety Singli). Ryan Reynolds to castingowy strzał w dziesiątkę;
już teraz może pożegnać się ze swoim nazwiskiem i zacząć podpisywać się jako
Deadpool. Sukces tej produkcji cieszy podwójnie – także dlatego, że w końcu
dostarczono odpowiedniej rozrywki wszystkim nam, dorosłym czytelnikom komiksów
o superbohaterach, których na świecie jest bardzo wielu i którzy potrzebują
krwawych i inteligentnych adaptacji.
Jak na
szajbusa bez piątej klepki i skrupułów Deadpool wnosi do świata komiksu dużo
radości. W końcu sam nie ma za bardzo nad czym się zastanawiać – dla niego
odciąć sobie rękę czy strzelić w głowę to jak splunąć, korzysta więc ku naszej
uciesze ze swych mocy, jakby jutra miało nie być. A raczej jakby jutro było
zawsze – bez konsekwencji, bez przykrych skutków wszystkich wymyślnie
popełnianych szaleństw. Kupuję to bez mrugnięcia okiem i czekam na kolejne tomy
od Egmontu i kolejne filmy od Twentieth Century Fox.