Archimpresje

Modernizm się rozpłynął czyli rzecz o warszawskich dworcach

Jak przestałem się bać i pokochałem miasto

Miasto, jego architektura i układ przestrzenny, ma dla mnie pewną aurę obcości, niemal egzotyki. Dzieje się tak mimo faktu, że w zasadzie już połowę życia spędziłem w mniejszych i większych miastach. Jednak ukształtowała mnie wieś, czyli miejsce, gdzie dominantą była natura i sposoby korzystania z niej. Rytm przestrzeni na polskiej wsi jeszcze w latach 80. i 90. ubiegłego wieku wyznaczało to wszystko, co służyło produkcji rolnej. Najbardziej przydatna była np. przestrzeń pusta, na której można było uprawiać rośliny i hodować zwierzęta. Cechą wiejskiej architektury była zaś kompaktowość oraz wybitna użyteczność.

Traf chciał, że podróżując z mojej rodzinnej wioski do najbliższego miasta, napotykało się od razu na duże, modernistyczne osiedle. Nie było żadnych przedmieść, żadnych stanów przejściowych. Człowiek mijał pola, las, wioski z mazowieckich kostek i trafiał od razu na bryłę elektrociepłowni (wraz z ogromnym kominem), a zaraz potem na wielkie betonowe bloki mieszkalne. Z terytorium znanego i oswojonego, na teren zdominowany przez beton i wielkie formy. To budziło lęk, ale i zarazem fascynowało. Zadziwiało mnie i zastanawiało, jak ludzie funkcjonują w takim otoczeniu – resztki tego zadziwienia hoduję w sobie do dzisiaj.

Chcemy być nowocześni

Dworce kolejowe budowane od lat 50. do 70. XX wieku wzdłuż linii średnicowej, były wykwitami nowoczesności w Warszawie podnoszącej się z ruin. A także podnoszącej się z doktryny socrealizmu, która narzuciła budowniczym stolicy formy ciasne i obce (choć przebrane w kostium swojskości). Architekci złapali wiatr w żagle; były środki na realizację ich wizji i był sprzyjający dla nich klimat. Dworce Ochota, Śródmieście i Powiśle pokazywały, jaki pomysł na funkcjonowanie miasta ma modernizm.

Projektanci pragnęli powietrza, pragnęli budować na światowym poziomie. I mieli na to papiery, gdyż czołówkę polskich architektów tworzyli ludzie będący w kontakcie z najnowszymi światowymi trendami. Niektórzy z nich zresztą te trendy tworzyli, jak np. Jerzy Sołtan, współpracownik Le Corbusiera. Najpełniej pragnienie to wyraził Jerzy Hryniewiecki, formułując słynne hasło „chcemy być nowocześni!”. Warto dodać, że architekturę postrzegano wówczas (a przynajmniej architekci tak ją postrzegali) jako profesję, która ma realną możliwość poprawienia milionów ludzkich bytów.

Zatem nowoczesny świat miał być budowany w sensie jak najbardziej dosłownym – w postaci świetnie zaprojektowanych obiektów, dobrze służących ludziom oraz olśniewających formą. I przede wszystkim budowle te miały być egalitarne. Nie może zatem dziwić, że perłami architektonicznej awangardy w Warszawie stawały się pawilony handlowe czy bloki mieszkalne oraz naturalnie obiekty infrastruktury komunikacyjnej. Niestety, kolejne dekady brutalnie zweryfikowały ambicje architektów związane z gruntowną zmianą rzeczywistości, w której funkcjonują mieszkańcy miasta.

W tekście tym skupiam się na dworcach Ochota, Śródmieście i Powiśle, gdyż ich los bardzo dobrze pokazuje tę weryfikację. Ilustruje proces „rozpływania się” niegdysiejszych ikon modernizmu w czasie i w przestrzeni, która je otacza.

Architektura wzbudza emocje

Autorami projektów są Arseniusz Romanowicz oraz Piotr Szymaniak. Ten duet w sposób doskonały potrafił pogodzić praktyczne funkcje takich obiektów jak dworce ze śmiałością, wyrafinowaniem i artyzmem ich zewnętrznych form. Oglądając ich realizacje, mam nieodparte wrażenie, że chcieli za wszelką cenę pokazać jedną rzecz – modernizmem i architektoniczną awangardą nie muszą zachwycać się jedynie znawcy tematu. Ich estetyka może przemówić do każdego, kto z takiego obiektu skorzysta. Są zaprzeczeniem ogólnej opinii, wedle której modernistyczna architektura jest „zimna” i „nieprzyjazna” zwykłym ludziom.

W przypadku budynków, o których tu mowa, te cele zostały osiągnięte za każdym razem w inny sposób. Dworzec Ochota zachwyca niezwykle śmiałą, strzelistą formą dachu pawilonu mieszczącego hol kasowy. Dzisiaj, w dobie nowoczesnych technologii, nie robi to już takiego wrażenia, ale kiedy w roku 1963 oddano dworzec do użytku, postrzegano to jako spore osiągnięcie inżynieryjne. Poza tym gmach jest jakby zawieszony ponad wykopem torów linii średnicowej, dzięki czemu jego percepcja zmienia się w zależności od strony, z której go oglądamy. Wrażenie dopełniały przeszklenia bocznych ścian wiaty oraz duży neon umieszczony na betonowym słupie obok budynku (dzisiaj niestety nie ma już po nim śladu).

Nie mniej śmiałe formy spotkamy na dworcu Powiśle, ukończonym mniej więcej w tym samym czasie. Górny pawilon to znów przeszklenia oraz ciekawie wyprofilowany, żelbetowy dach. Natomiast dolny pawilon, z dużym owalnym dachem nadającym mu kształt spodka, stał się jedną z warszawskich ikon. Wrażenie niezwykłości pogłębiały zadaszenia peronów przypominające kształtem złożone figury geometryczne. Jednak największym w tym przypadku osiągnięciem architektów był fakt, że zespół złożony z tak rożnych i odważnych form jest bardzo spójny w odbiorze. Ponadto udało się go idealnie wkomponować w ukształtowanie terenu skarpy wiślanej.

Innymi tropami natomiast kierowano się, tworząc dworzec Śródmieście. Tu śmiałe formy zewnętrzne nie wchodziły w grę, gdyż ulokowano go głównie pod ziemią. Na powierzchni widać jedynie dwa niewielkie pawilony zbudowane jeszcze w latach 50. Ich forma mocno trąci socrealizmem – chodziło o to, żeby się komponowały z pobliskim Pałacem Kultury i Nauki. Za to wykończona w kolejnej dekadzie część podziemna to już żywe świadectwo cudów kolejnej epoki w historii architektury. Romanowicz z Szymaniakiem zaprosili do współpracy zespół Zakładów Artystyczno-Badawczych ASP w Warszawie. W jego skład wchodzili wybitni architekci Jerzy Sołtan i Zbigniew Ihnatowicz oraz malarz i rzeźbiarz Wojciech Fangor. Wspierali ich plastycy, architekci wnętrz, specjaliści od akustyki czy oświetlenia.

Dworzec Śródmieście znajdował się pod ziemią, ale miał być zaprzeczeniem lochu – miejsca, gdzie człowiek jest odcięty od świata i marzy tylko o tym, żeby do niego powrócić. Zamiast tego stworzono niezwykłą przestrzeń, w której podróżni na każdym kroku natykali się na zadziwiające kształty i formy które ich zadziwiały. Wnętrze miało tworzyć odrębną, trochę odrealnioną rzeczywistość. Dzięki żyletkowym panelom zawieszonym pod dachem światło miękko rozpraszało się w przestrzeni, uniknięto więc ostrych cieni. Kształtowały one także akustykę hali. Ściany obłożono kamieniem oraz innymi wykładzinami o ciekawej, zróżnicowanej fakturze i kolorach. Znalazły się tam również mozaiki zaprojektowane przez Fangora oraz instalacje przestrzenne innych twórców. Wszystko to stworzono z materiałów wysokiej klasy, z dbałością o detal i jakość wykonania.

Oczywiście dzisiaj różnego rodzaju cuda nowoczesnej inżynierii, jak również szkła i marmury trochę nam już spowszedniały. Jednak warto włożyć nieco intelektualnego wysiłku i wyobrazić sobie, jaki efekt musiała robić w tamtym czasie taka architektura wykreowana w podobnych miejscach. I nie chodzi nawet o fakt, że wtedy wciąż całe połacie miasta leżały w ruinach. Ważniejsze jest to, że ówczesny mieszkaniec stolicy, mieszkaniec kraju realnego socjalizmu, nie miał zbyt wielu szans na bezpośredni kontakt z takim ładunkiem nowoczesności, awangardy i prawdziwej sztuki. W tym właśnie widzę największą wartość realizacji stworzonych przez tandem Romanowicz-Szymaniak. Wznieśli się oni na wyżyny architektonicznej jakości, tworząc coś tak z pozoru „zwykłego” jak nieduży dworzec kolejowy, z którego korzystają codziennie robotnicy, nauczyciele czy urzędnicy.

Wizja kontra PRL

Tym bardziej przykry jest fakt, że ta ich niezwykła wizja szybko zaczęła przegrywać z PRL-owską rzeczywistością. Ludzie zaakceptowali ich dzieła. Dworce były lubiane, szybko stały się miejskimi ikonami i Warszawiacy byli dumni, że mogą na co dzień korzystać z tak dobrej architektury. Jednak rodzima rzeczywistość zaczęła skrzeczeć. Niezwykłe łupinowe i trapezoidalne formy żelbetowe były pomalowane na jasne kolory, zatem szybko się brudziły. Aby nadal robiły wrażenie, należało je odnawiać. Skomplikowane systemy oświetleniowe psuły się, szyby w przeszkleniach pękały, wdawała się korozja. Ściany i podłogi pokrywała coraz grubsza warstwa brudu i osadów. Są to rzeczy zwyczajne – obiekty tak wyrafinowane i przy tym intensywnie eksploatowane wymagają zdwojonych wysiłków konserwatorskich.

Niestety ówczesnej Polski coraz bardziej nie było na to stać. Modernizm zaczął się źle starzeć, nie tylko ze względu na degradację materialną budynków. Jego postulaty i rozwiązania przestały przystawać do socjalistycznych warunków. Załamanie gospodarcze końcówki lat 70. i 80. pogrzebało modernistyczne ideały, ponieważ nowoczesne społeczeństwo nie miało szans funkcjonować w warunkach gospodarki permanentnego niedoboru. Drastycznie ujawniło się to np. na przełomie roku 1978 i 1979, kiedy nawiedziła Polskę tzw. zima stulecia. Stanął transport – w tym węgla, co spowodowało, że warszawiacy zostali uwięzieni w mieście, które nie było w stanie ich ogrzać i przetransportować z domu do pracy. Wszystkie te modernistyczne cuda, które w nim wybudowano, stały się zupełnie bezużyteczne. W następnych dekadach proces degradacji tylko postępował.

Nie mniej ważny od degradacji materialnej był także proces deikonizacji tych budynków. Przyspieszył on znacznie po roku 1989, kiedy wolny rynek przyniósł nowe trendy, nowe ideały i nowe sposoby na funkcjonowanie miasta. W polskich warunkach przyniósł też chaos przestrzenny. Widać to na przykład po dworcu Ochota. Obrósł on szkaradnymi pawilonami handlowymi, natomiast po drugiej stronie ulicy pozwolono tureckiemu inwestorowi zbudować ogromny wieżowiec. Zbudowano go zresztą z pogwałceniem wszelkich standardów zagospodarowania przestrzeni oraz standardów dotyczących spójności estetycznej budynków nowych z budynkami wokół których powstają. Dworzec Ochota przestał się wyróżniać. Przestał być oazą architektury wysokiej próby.

Dworzec Śródmieście nieremontowany przez lata stał się w pewnym momencie (wraz z pobliskim Dworcem Centralnym) wielką noclegownią dla osób w kryzysie bezdomności. Stosunkowo najwięcej szczęścia miał Dworzec Powiśle. Doczekał się remontu zrealizowanego z dużym poszanowaniem dla oryginalnej pracy autorów projektu (choć miał on miejsce ponad 13 lat temu i obiekt znowu zaczyna wymagać kolejnych prac). Dolny pawilon stracił funkcję holu kasowego i ulokowano w nim klubokawiarnię Warszawa Powiśle. Szybko zdobyła ona popularność i z trzech prezentowanych tu obiektów, chyba najlepiej funkcjonuje w świadomości Warszawiaków. Jednak bardziej jako modna imprezownia, nie zaś miejsce spotkania z wybitną architekturą.

Percepcja współczesna

Dzisiaj te budynki sprawiają wrażenie statków kosmicznych, które wylądowały dawno temu w środku Warszawy. Reliktów cywilizacji, której estetyka i funkcjonalność są dla nas obce, nieprzystające do obecnej rzeczywistości. Stykając się z nimi, nawet bez specjalistycznej wiedzy, mamy podskórne wrażenie, że ta forma jest wyjątkowa, że kryje się za nią jakaś wizja. Jednak wizja ta dawno temu rozmyła się w codzienności, bylejakości, użyteczności rozumianej nazbyt dosłownie. Czy da się je przywrócić do życia? Przykład dworca Warszawa Stadion pokazuje, że tak. Obiekt ten przy okazji Euro 2012 poddano remontowi, który w sposób bardzo udany wyeksponował jego modernistyczne dziedzictwo. Teraz wielkimi krokami zbliża się modernizacja całej linii średnicowej. Wszystkie dworce, o których tu mowa, wpisane są do rejestru zabytków, zatem całkowite wyburzenie nie wchodzi w grę. Jednak warszawska praktyka pokazuje, że przy remoncie ochrona konserwatorska wcale nie jest gwarancją zachowania architektonicznej wartości.

***

Czy zatem dworce przetrwają? Bardzo bym sobie tego życzył i  mam ku temu osobistą motywację. Reprezentują one bowiem tę miejska rzeczywistość, która tak zadziwiała mnie dawno temu. Poza tym, coraz mniej jest takich ostańców modernizmu i ambitnej architektury. Warto dbać o te, które pozostały.

Absolwent politologii na Uniwersytecie Opolskim. Kultywuje swoje włościańskie korzenie, aczkolwiek z wyboru i zamiłowania jest Warszawiakiem. Współczesny flaner, lubi odkrywać miasto z pomocą starych map i albumów. Uprawia fotografię tradycyjną (powszechnie i niepoprawnie nazywaną analogową). Niezmiennie ubolewa nad upadkiem modernizmu w architekturze.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %