Nie tylko chrząszcz, czyli co (i kto) brzmi w Szczebrzeszynie (dokończenie)
Debata trochę się przeciągnęła. A tłum gęstniał. Zaraz potem miały się bowiem odbyć dwa duże spotkania autorskie: ze Szczepanem Twardochem oraz z Olgą Tokarczuk i Janem Henrikiem Swahnem.
Szczepan Twardoch mówił sporo o Królu, czyli nowej powieści, która ma się ukazać jeszcze w tym roku. To książka o Warszawie z drugiej połowy lat trzydziestych, konkretniej – o warszawskich Żydach, najkonkretniej – o bokserze, postaci z półświatka wzorowanej na Tacie Tasiemce, działaczu niepodległościowym, gangsterze, „królu Warszawy”. Rok 1937, w którym toczy się akcja, był czasem bardzo burzliwym: na większości uczelni istniały już getta ławkowe dla studentów żydowskich, prawicowa część sanacji zaczynała flirtować z młodymi nacjonalistami, w polityce wrzało. W gazetach reprezentujących różne środowiska te same wydarzenia opisywano w skrajnie odmienny sposób – na przykład wybryki antysemickie w ONR-owskim „ABC” przedstawiono jako „żydowskie awantury”, w żydowskim „Naszym Przeglądzie” opisano je jako pogrom, a w „Życiu Warszawy” ograniczono się do suchej, zwięzłej notatki. Sam Twardoch stwierdził, że trudno mu poddać współczesność fabularyzacji – brakuje historii, która mogłaby stanowić tworzywo dramatu egzystencjalnego, zawsze coś brzmiałoby w takiej opowieści fałszywie. Zapewne nieco podobną, dystansującą funkcję pełni też zmiana perspektywy z ludzkiej na zwierzęcą – autor wyjaśniał, że dzięki niej nie zżywa się z bohaterem, nie ulega pokusie usprawiedliwiania go, upiększania historii.
Ile wspólnego mają Nowe Ateny Benedykta Chmielowskiego z Wikipedią, a Elżbieta Drużbacka, osiemnastowieczna poetka, z polskim feminizmem? Według Olgi Tokarczuk całkiem sporo. Zarówno Drużbacka, jak i ksiądz Chmielowski odgrywają też istotną rolę w Księgach Jakubowych, wokół których krążyła dyskusja na spotkaniu z pisarką i Janem Henrikiem Swahnem, który tłumaczy jej prozę na język szwedzki (Księgi Jakubowe w jego przekładzie były zresztą w Szwecji jedną z najwyżej ocenianych książek minionego roku). Zdaniem autorki historia frankistów była jednym z takich tematów, które domagały się opracowania nie tylko historycznego, lecz także literackiego, nie sądziła jednak, że to jej przyjdzie się z nią mierzyć; długo nad nią krążyła, zanim się do niej zabrała. Nie spodziewała się też, że ta książka spotka się z tak dużym odzewem – przypuszczała, że będzie raczej publikacją dla osób już obeznanych z tematyką. Stało się inaczej: Księgi Jakubowe przyciągnęły zarówno stałych czytelników Olgi Tokarczuk, jak i osoby spoza tego grona. Już po wydaniu książka zyskała też nowy, bardzo współczesny kontekst – bywa odczytywana jako głos w sprawie uchodźców. A zespół pod kierownictwem Eweliny Marciniak przygotował na jej podstawie spektakl, który po przerwie wakacyjnej wraca na deski warszawskiego Teatru Powszechnego (http://www.powszechny.com/spektakle/ksiegi-jakubowe,s946.html).
A wieczorem na rynku odbył się koncert Zbigniewa Wodeckiego i zespołu Mitch & Mitch – wydarzenie, które przyciągnęło jedną z najliczniejszych publiczności podczas całego festiwalu. Przygotowywanie sprzętu, ustawianie sceny i próby trwały od samego rana (pani, u której mieszkałam, mówiła potem, że coś zaczęło się dziać już około piątej). Artyści promowali piosenki z nowej płyty 1976: A Space Odyssey, jeszcze niezbyt dobrze znane publiczności, więc z jednej strony świeże, nieograne, ale z drugiej – niekoniecznie porywające. Sama słuchałam tego koncertu z balkonu (miałam szczęście mieszkać dokładnie na wprost rynku!) z zaciekawieniem, chociaż bez szczególnego zaangażowania.
Wiele mnie w Szczebrzeszynie ominęło: debata o Leśmianie, spotkania z Mariuszem Szczygłem, Zygmuntem Miłoszewskim, Joanną Mueller czy – tego żałuję chyba najbardziej – Michałem Książkiem (autorem na przykład znakomitego Jakucka). Monodram o Janie Karskim. Dyskusje o czasopismach literackich, nieczytaniu poezji i promowaniu czytelnictwa przez biblioteki. Stało się tak trochę dlatego, że rozmaite obowiązki goniły, więc nie mogłam zostać do końca, a trochę dlatego, że dane mi było przeżyć jeszcze więcej niż festiwal, na który się wybrałam. Przegadać wszystkie trzy wieczory (przeciągające się zawsze do nocy) z dopiero co poznaną współlokatorką, a czasem również z niezwykłą starszą panią, która nas obie do siebie przyjęła. Zostać ugoszczoną herbatą, pierogami i plackami z cukinii. Dać się wyciągnąć na wycieczkę do pobliskiego Zamościa. A choćby i powłóczyć się po mieście – w pojedynkę, na wyczucie, nawet jeśli czasem mnie ono zawodziło.
Pięknie było. Tak po prostu.