Obejrzeliśmy

Per aspera

Przygotujcie się na garść niepopularnych opinii na temat filmu Ad Astra. Ze zdziwieniem bowiem zauważyłam, że zdecydowana większość krytyków chwali sobie wrażenia po seansie, nie inaczej wyglądają też oceny moich dalszych i bliższych znajomych. Natomiast ja przeszłam przez kinowe piekło, na koniec byłam mocno wkurzona, że zmarnowałam tyle godzin weekendu na coś tak kiepskiego – a mogłam ten czas spędzić z piesiem.
UWAGA, SPOILERY! Nie uda mi się niestety napisać tekstu o tym filmie, nie zdradzając tego czy owego z fabuły, więc uprzedzam zawczasu, nie czytajcie, jeżeli psuje Wam to zabawę w kinie. Chociaż wniosek z tego tekstu to „nie oglądajcie tego w ogóle”, więc jeśli wierzycie mi na słowo, to czytajcie dalej, a pieniądze przeznaczone na bilet zainwestujcie w jakąś inną produkcję.

Zacznę od małego wprowadzenia, żeby każdy wiedział, o czym mowa. Ad Astra to film science fiction w reżyserii Jamesa Graya (Kochankowie, Imigrantka), który także wspólnie z Ethanem Grossem napisał scenariusz. Do obejrzenia produkcji w pierwszej kolejności zachęca nazwisko Brada Pitta w pierwszoplanowej roli, który – co tu ukrywać – wciąż wygląda świetnie, więc można mieć nadzieję na chociaż częściowo pozytywne wrażenia wizualne. Tym razem aktor został wysłany w kosmos, aby sprowadzić stamtąd swojego dawno zaginionego ojca, który wplątał się w podejrzaną aferę gdzieś daleko na Neptunie – w tej roli równie zachęcający Tommy Lee Jones, czyli jeden z moich ulubionych dziadków Hollywood.

A teraz będę się znęcać nad scenariuszem.

Początkowo wszystko zapowiada się bardzo ciekawie. Kosmiczne możliwości człowieka znacznie przewyższają to, co znamy ze współczesnej rzeczywistości – w filmie ludzkość już dawno zadomowiła się na Księżycu, mamy stałą bazę na Marsie, odwiedziliśmy nawet orbitę Neptuna, a poza tym działają zaawansowane programy mające na celu odnalezienie życia w dalszych rejonach wszechświata. Naszym przewodnikiem po tych realiach jest Roy McBride, astronauta z piękną karierą, nieudanym życiem osobistym oraz tętnem, które ani drgnie nawet w najbardziej dramatycznych okolicznościach. Największym testem dla tego zimnego i aspołecznego człowieka jest wiadomość, że jego ojciec Clifford McBride, bohater narodowy, zaginiony na skraju Układu Słonecznego, być może jednak żyje. I być może jednak nie jest takim bohaterem.

No i się zaczyna! Roy wyrusza na misję – ma na Marsie wysłać do ojca wiadomość podyktowaną przez przełożonych, dzięki której ten się opamięta i przestanie zagrażać Ziemi, okolicznym planetom oraz wszystkim ich mieszkańcom. Pierwszy przystanek – Księżyc. A na nim jedyny motyw oceniany przeze mnie pozytywnie, czyli komercjalizacja lotów kosmicznych i baza, której już niedaleko do wielkiego Disneylandu – z wszelkiej maści korporacjami zagarniającymi przestrzeń na naszym satelicie, tandetnymi rozrywkami i ogólnie kapitalizmem w pełnym rozkwicie. Łącznie z czającymi się tuż za rogiem wojnami i razem z nimi pierwszym absurdem, który mocno nadwyrężył moje nerwy – czyli sceną pościgu łazikami na powierzchni Księżyca. Ja rozumiem, że w filmie tego typu może trochę brakować szaleńczej akcji, ale czy trzeba się od razu uciekać do takiej parodii? I tak jej jedyną funkcją było potwierdzenie, że wojny na Księżycu to nie przelewki i że Roy naprawdę ZAWSZE potrafi zachować zimną krew.

Ale chociaż w wyniku tego szaleńczego pościgu i strzelaniny stareńki dawny przyjaciel Clifforda McBride’a dostaje zawału. Co prawda cholera wie, po co tego biednego staruszka (Donald Sutherland) ktoś chciał ciągnąć aż na Marsa, ale zanim wykitował gdzieś na Księżycu, zdążył jeszcze przekazać Royowi bardzo tajną wiadomość świadczącą o tym, że z misją jego ojca nie wszystko było w porządku. Rola w fabule spełniona, możemy iść dalej!

Dalej, czyli na statek mający zawieźć naszego bohatera na czerwoną planetę. Jest na nim w roli gościa, a załoga to stare wygi, mimo wszystko musiało się wydarzyć coś, co pokaże po raz kolejny, że może Roy jest aspołeczny, ale za to doskonały z niego astronauta, świetnie się sprawdza w sytuacjach ekstremalnych i jest lepszy niż niejeden kapitan czy jego zastępca. Jak o tym przekonać widza? Postawmy na jego drodze statek kosmiczny, który jest stacją badawczą opanowaną przez wściekłe, krwiożercze małpy! A czemu by nie! Znowu się coś zadzieje! Nic to, że absurd, że parodia – życie toczy się dalej (chociaż nie dla wszystkich).

Nie chcę już opowiadać kolejnych wydarzeń i wskazywać, co mnie irytowało w poszczególnych scenach, ale bądźcie pewni, że lista nie jest zamknięta! Myśleliście, że Tom Cruise jest twardzielem, bo wskoczył w którejśtam części Mission Impossible do startującego samolotu? Brad Pitt go przebił! Wbił się na gapę do startującej rakiety kosmicznej!

Co jeszcze można powiedzieć o postaci Roya McBride’a? Bardzo dużo! A to dlatego, że nie tylko śledzimy na ekranie jego działania i słuchamy jego wypowiedzi. Słuchamy też jego ciągłych autoanaliz potrzebnych do ewaluacji psychologicznej, najwyraźniej wymaganej od wszystkich astronautów. Słuchamy jego głosu z offu, komentującego wszystkie wydarzenia, wypowiadającego wszystkie przemyślenia. Dostajemy też w szybkich przebitkach obrazy z jego przeszłości, z dzieciństwa oraz związku małżeńskiego. Nie ma tu czego dopowiedzieć, nie ma czego analizować – wszystko to zostało zrobione za nas i podane wprost na tacy.

Oto więc dostaliśmy film, który miał być z tych ambitniejszych, ale do którego często wkrada się parodia. Miał być głęboki, refleksyjny, ale przez swoją dosłowność nie pozwala myśleć. Miał opowiedzieć ciekawą historię, a akcję na siłę popychają motywy czy postaci czysto pretekstowe. Miał powalić świetnymi zdjęciami i genialnym aktorstwem, tymczasem cała masa irytujących błędów zepchnęła te elementy na dalszy plan.

Dostaliśmy wydmuszkę, w której – jak na mój gust – za bardzo widoczny jest przerost formy nad treścią. Najbardziej jest to chyba widoczne w końcowych scenach i wielkim przesłaniu: „nie warto się fiksować na abstrakcyjnych celach i szukać życia w kosmosie, skoro to, co najważniejsze, czyli MIŁOŚĆ, jest tu, na Ziemi”…


tytuł: Ad Astra

reżyseria: James Gray

scenariusz: James Gray, Ethan Gross

obsada: Brad Pitt, Tommy Lee Jones, Ruth Negga, Donald Sutherland, Liv Tyler

czas trwania: 2 godz. 4 min.

data polskiej premiery: 20 września 2019

gatunek: thriller, science fiction

dystrybutor: Imperial Cinepix


Film obejrzeliśmy dzięki współpracy z Cinema City

Żyje życiem fabularnym prosto z kart literatury i komiksu, prosto z ekranu kina i telewizji. Przeżywa przygody z psią towarzyszką, rozkoszuje się dziełami wegetariańskiej sztuki kulinarnej, podnieca osiągnięciami nauki, inspiruje popkulturą. Kolekcjonuje odłamki i bibeloty rzeczywistości. Udziela się recenzencko na instagramowym koncie @w_porzadku_rzeczy.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %