Ponad horyzont, poza kadr
Niestety – i piszę to z ciężkim sercem – mam przeczucie, że zapomnę o nim już za dwa tygodnie. Chyba że dłużej będę natrafiać na znajomych świeżo po seansie, pragnących porównać doświadczenia i rozbudzających na nowo moje rozczarowanie. Czym Pierwszy człowiek zasłużył na taki los?
Przede wszystkim zupełnie mi nie po drodze z wizją artystyczno-estetyczną. Nie jestem w stanie zrozumieć decyzji o pokazaniu statycznych, spokojnych scen (a w ostatecznym rozrachunku jakichś 80 procent całego filmu) kamerą drżącą, podskakującą, rozchwianą, co i rusz tracącą ostrość. Już po dziesięciu minutach bolały mnie oczy od mrużenia powiek, ponieważ w ten to sposób chciałam zneutralizować niemiłe wrażenia. Mało tego, twórcy niemal ciągle częstują nas mocnymi zbliżeniami na twarze aktorów (albo randomowymi zbliżeniami na szynkę, bo czemu nie), jesteśmy więc wręcz przytłaczani niewygodnym i męczącym obrazem.
Dorzucę jeszcze w gratisie muzykę – zupełnie do zapomnienia. Nie była zła, nie była irytująca. Po prostu… była. A nie do tego przyzwyczaiły nas filmy o kosmosie, w których w parze z oszałamiającymi ujęciami szły wyjątkowe dźwięki.
Wracając do niestabilności obrazu – niestety tylko irytował on swoim bezsensem i nie pozwalał się skupić na treści. Czy to źle? Fatalnie! Właśnie wtedy bowiem budowano wątek najważniejszy dla całego filmu, dla historii, dla głównego bohatera. Śmierć córeczki Armstronga, bo o tym tu mowa, skonstruowała jego tożsamość i odcisnęła się tym samym na jednym z najważniejszych momentów w dziejach ludzkości. A jeśli brzmi to jak lekka przesada, to na pewno odcisnęła się na strukturze filmu i konstrukcji tytułowej postaci. A przynajmniej miała się odcisnąć, bo mnie ten motyw nie wzruszył: nudziłam się, patrząc na twarz łkającego przez dwie minuty Goslinga. I trudno mi stwierdzić, czy to efekt trochę sztywniarskiej kreacji aktorskiej, czy niegasnącego podenerwowania wcześniejszą sceną kołysania dziecka, łagodną z natury, a tu przedstawioną w histerycznym rozdygotaniu.
Gdyby te normalne zdarzenia podano w normalny sposób, łatwiej byłoby się rozkoszować fragmentami ukazującymi kolejne podróże w statkach kosmicznych. I tak robią one wielkie wrażenie, ale otoczone delikatnymi albo chociaż mniej obciążonymi stylistycznie „ziemskimi” sekwencjami, mogłyby wystrzelić doznania odbiorców na niesamowity poziom. Sceny odrywania się od powierzchni planety, dryfowania w przestrzeni, lądowań, klaustrofobicznych wnętrz i bezkresnych widoków są mistrzostwem świata. Widzowi robi się niedobrze od ciążenia, emocji, wrażeń. I to jest właśnie ten rodzaj dyskomfortu, który ma sens, który coś znaczy, nie stanowi przejawu pustego „artyzmu”.
Ostatecznie moje doświadczenia podczas seansu poniekąd pokrywają się z doświadczeniami Neila Armstronga – zaliczyłam wiele twardych upadków, poobijałam się niemiłosiernie, wkurzyłam i rozczarowałam. Trafiły mi się także wyjątkowe momenty ponad granicą chmur przeciętnego kina. Niestety jednak nie dane mi było doznać uczucia satysfakcji, spełnienia oczekiwań, osiągnięcia artystycznego czy rozrywkowego celu.
reżyser: Damien Chazelle
scenariusz: Josh Singer
czas trwania: 2 godz. 21 min
data polskiej premiery: 19 października 2018
gatunek: biograficzny, dramat
dystrybutor: United International Pictures