„Kler” jest jak koń, a koń jaki jest, każdy widzi
Nie umniejszam rangi wydarzeń dramatycznych, które na co dzień mają miejsce gdzieś na prowincji i w wielkich kuriach. Nie chcę lekceważyć traum rzeczywistych ofiar i nie znaczy to, że zgadzam się wewnętrznie na takie zachowania księży, że ich w jakiś sposób rozgrzeszam czy przymykam oko na ich niegodziwości. Nie o tym jednak chcę tu dziś, teraz, rozprawiać. Złoszczę się natomiast, bo o sprawach tak trudnych i tak ważnych należy, moim zdaniem, dyskutować z wielkim szacunkiem. To, co natomiast odnalazłam w Klerze, to karykaturalne podśmiechujki.
Być może jedynie taka forma przekazu jest dla nas na tyle „wstrząsająca”, by rozpalić taki ogień opinii publicznej, z jakim mamy dziś do czynienia. Wszak o Klerze mówią teraz wszyscy, mówią dobrze i źle, ale mówią, i ja także nie oparłam się pokusie, by coś o nim napisać, być może więc jednak dobrze, że powstał. Być może to jedyny sposób, by w ogóle doszło do dialogu z Kościołem katolickim i refleksji nad sposobem jego zarządzania. Być może, zmęczeni nieustannym fałszem duchowieństwa, jesteśmy wyjątkowo podatnym gruntem dla odbioru filmu o takiej narracji. Być może aktualne wydarzenia związane z duchownymi prowokują nas, byśmy bezkrytycznie przyjmowali twór Smarzowskiego jako prawdę objawioną.
Sęk w tym, że to, co tu wstrząsa najbardziej, to właśnie ta wulgarność. Nie ma miejsca na rzeczywiste pochylenie się nad dramatami ofiar. Temat potraktowano grubiańsko, a że jestem człowiekiem wrażliwym, to brakowało mi w tym tworze subtelności właśnie. Brakowało głębi. Czuję, jakby nie zostawiono mi zbyt wiele miejsca na refleksję, a jedynie rzucono mi mięsem prosto w twarz w nadziei, że przeżuję je wystarczająco szybko.
W ramach przywrócenia psychicznej homeostazy obejrzałam więc Spotlight.
Ten amerykański dramat biograficzny z Oscarem za najlepszy film 2016 roku skutecznie ostudził moją zapalczywość i choć widziałam go już wcześniej, to zrobił na mnie tak samo piorunujące wrażenie, jak dwa lata wcześniej. I nie jest to bynajmniej film, z którym należałoby porównywać Kler. Diametralnie się od siebie różnią i nie łączy je nic poza leitmotivem. Jeden opowiada historię z perspektywy trzech uwikłanych w afery księży, a drugi kręci się wokół dziennikarskiego śledztwa tropiącego takie właśnie afery. Ale z jakiegoś powodu ich skojarzenie nasunęło mi się zaraz po wyjściu z kina.
Spotlight nie ogłuszy nas na starcie, nie przywali nam obuchem w łeb. Będzie się rozwijał bez pośpiechu, jednostajnie, a twórcy z taktem i rozwagą wprowadzają nas powoli w tajniki skandalu, którego coraz dłuższe macki odkrywają dziennikarze „The Boston Globe”. Jednocześnie w miarę trwania filmu napięcie wyraźnie rośnie. Mamy tu do czynienia z zupełnie innym rodzajem zakłamania – to nie bezczelne negowanie rzeczywistości, jak u Smarzowskiego. To skomplikowana i trudna do wytropienia sieć subtelnych intryg, których powiązania wychodzą daleko poza świat klerykalny. Zatrważająca skala afery pozostawia nas z poczuciem bezsilności wobec systemu. Ale co chyba najważniejsze– i najbardziej przerażające: Spotlight to nie fikcja. To nie kilka schematycznych historyjek napisanych, by rozzłościć nas i sprowokować do wybuchu. Ten film dokumentuje autentyczne zmagania małego zespołu dziennikarzy „The Boston Globe” z aferą na niewyobrażalną skalę. Za swoje rzetelne śledztwo, trwające ponad 9 miesięcy, otrzymali oni zresztą nagrodę Pulitzera w 2003 roku.
W warunkach polskich film w podobnej konwencji nie mógłby powstać. Różnice kulturowe są zbyt duże, podejście do tematu wiary i jej dogmatów pozostaje u nas nieco odmienne, a zaufanie do dziennikarzy dawno już przestało istnieć. Dyskusja i tak miałaby charakter nie polemiki, ale jedynie przekrzykiwania się pomiędzy obozami, co i tak obserwujemy przy okazji Kleru. Reakcja Watykanu na Spotlight wyraźnie wskazuje, że film odniósł swego rodzaju małe zwycięstwo. Rzecznik Stolicy Apostolskiej przyznał, że skala problemu jest ogromna, a sam film sprawił, że media na nowo zainteresowały się „dramatyczną kwestią”. Decyzja o przyznaniu Oscara przypuszczalnie także miała charakter polityczno-społeczny, nie zmienia to jednak faktu, że jakieś zmiany nastąpiły. Zarówno autentyczne śledztwo, jak i późniejsze udokumentowanie go świetnie nakręconym, rzetelnym dziełem filmowym wprowadziło pewne zmiany w świadomości społecznej.
A Kler, jak ten koń, jest po prostu kolejnym filmem Smarzowskiego. Filmem potrzebnym, oczywiście. Filmem, o którym się dyskutuje, bez wątpienia. Filmem wstrząsającym, być może. Ale też filmem trochę lekceważącym i delikatnie mówiąc, pustym.
Jeśli widzieliście Kler, a nie udało Wam się do tej pory obejrzeć Spotlight – gorąco polecam. Jeśli obejrzeliście natomiast Spotlight, a nie dotarliście jeszcze na Kler – myślę, że spokojnie możecie nie zmieniać tego stanu rzeczy.