Sugerowane dorosłym czytelnikom
Onanizm totalny
Masturbacja to ludzka rzecz, określenie „perwersja codzienna” pewnie okazałoby się nawet trochę na wyrost. Jeśli jednak mam zacząć od tych bardziej znośnych spraw, to komiks Joe’ego Matta Spust (recenzja tutaj) będzie pasować jak ulał. Nie, w tytule nie chodzi ani o przecenę butów (jak mniemały dziewczyny z minihistoryjki na tylnej okładce), ani o przycisk w broni palnej. Chodzi o szczytowanie, ejakulację, wytrysk. Głównym bohaterem komiksu jest sam Joe, mamy bowiem do czynienia z opowieścią autobiograficzną, co dodaje jej pieprzności. Nie ma się jednak co ekscytować na starcie, ponieważ nie znajdziemy w treści nic przyjemnie sprośnego. Spust to historia typowego przegrywa, którego największą ambicją pozostaje przygotowanie doskonałej kasety z wycinkami z filmów pornograficznych, pozbawionej mało seksownych fragmentów, takich jak zbliżenie na goły męski tyłek czy wąsatą twarz wykrzywioną spazmem rozkoszy.
Widzimy tutaj jeden z wielu
przykładów potwierdzających dowcip autora – w Spuście najbardziej „perwersyjne” kadry to: goły tyłek Joe’ego,
który masturbuje się, leżąc na brzuchu; zbliżenie na twarz komiksiarza wykrzywioną
spazmem rozkoszy podczas dwudziestego orgazmu w ciągu sześciu i pół godziny;
dwa kadry pokazujące Joe’ego z gołym penisem; sztywna od zaschniętego nasienia
„fapszmatka”. Nie jest to wprawdzie superestetyczne, ale przecież sedno sprawy
tkwi w czymś innym. Nie chodzi nawet o samo uzależnienie od masturbacji – chyba
że potraktujemy ten termin bardzo rozlegle. Joe Matt onanizuje się totalnie: kolekcją
rzadkich pasków komiksowych, niepowodzeniami w relacjach z płcią przeciwną,
skąpstwem i życiem w nędznych warunkach z wyboru, mękami twórczymi, własnym
narzekaniem. Facet wręcz pławi się w żałosności swojego życia, ciągle tylko
gada i gada o wszystkich porażkach – tych obecnych i tych z przeszłości. Analizuje
każdy ich aspekt, a potem znów popada w niezmienioną codzienność. Ta spirala
marności jest co najmniej irytująca dla czytelnika, który chętnie rzuciłby Spust w najciemniejszy kąt, gdyby nie
końcowy twist-nie-twist, który według mnie ratuje książkę, a nawet podciąga ją
do kategorii naprawdę dobrych i wartościowych komiksów.
Mroczne instynkty
Guy Delisle i mroczne instynkty? Czy coś się tej Pawłowskiej już ostatecznie pomieszało? Ten trochę ciapowaty ojciec pociesznych dzieciaków i reportażysta rysujący wielkie problemy świata z perspektywy małych ulic i ich mieszkańców? Ano, kto zna album Albert i Alina, ten wie doskonale, że Kanadyjczyk kryje w sobie mocno pokręcone zasoby artystyczne. Niech nikogo nie zwiedzie forma nowelek (zresztą bardzo umiejętnie wykorzystana) – komiksy z tego zbioru to nie byle błahostki, lecz celne pociski najcięższego kalibru. Pod postacią niby-zabawnych historyjek Delisle otwiera czytelnikom drogę do bardzo poważnych i z gruntu niepokojących obserwacji na temat relacji międzyludzkich.
Wśród pokaźnego zbioru komiksów
znajdziemy również takie z motywem zafiksowania na punkcie cielesności – swojej
albo cudzej. Bohaterowie Delisle’a częstokroć pragną urobić materialną, ziemską
powłokę do swoich potrzeb i ideałów, wymienić pewne jej części, dostosować je do
nastroju, rozłożyć na czynniki pierwsze. Ciało jest dla nich siedliskiem podniet,
pożądania, fetyszu i fascynacji, ale też kompleksów, niespełnienia, tęsknoty i frustracji.
Chociaż patrzymy na kadry wypełnione obrazkami kobiety zakładającej męską skórę
w celu urozmaicenia życia erotycznego swojej partnerki czy mężczyzny wciąż i
wciąż pozwalającego wycinać sobie serce dla widoku ponętnych piersi, tak
naprawdę widzimy ludzkie instynkty wykraczające znacznie poza przyjemności
cielesne. Delisle pokazuje przede wszystkim marzenia o drugiej osobie: marzenia
wyidealizowane, bardzo proste i wzruszające; marzenia perwersyjnie ograniczone;
marzenia, których wolelibyśmy nie urzeczywistnić; marzenia, z których cyklu
spełnień nie potrafimy się uwolnić.
Całe gówno świata
Teraz robimy duuuży krok i przechodzimy od komiksów wykorzystujących pikantne motywy do ukazywania uniwersalnych prawd o świecie do komiksów pławiących się w perwersji, spod której wyzierają co gorsze reguły rządzące naszym światem. W tej transgresji pomoże nam seria Granta Morrisona (scenariusz), Chrisa Westona i Gary’ego Erskine’a (rysunki) o wdzięcznym tytule The Filth. I znów nazwa mówi wiele – nie jest to bowiem jedynie „brud” czy „nieczystość”, lecz także „świństwo”, „paskudztwo” w odniesieniu do pornografii oraz wulgarny epitet oznaczający policję. Potencjał znaczeniowy tytułu bardzo dobrze oddaje fabułę komiksową serii, w której dosyć enigmatyczna organizacja „The Hand” pełni funkcję kosmicznej policji i sprząta całe gówno świata – naszego ziemskiego i wielu obcych światów z innych wymiarów.
Przegląd tego syfu tworzy barwny acz
okrutny kalejdoskop: aktor porno tryskający czarną spermą, psychodeliczny seks
łysiejącego agenta zamieszkującego parapersonę z łysiejącą agentką starającą
się go uwolnić, zrobotyzowane, nazistowskie delfiny, planeta, na której czas używany
jest jako mordercza broń, wyrośnięta, zmutowana sperma, przebijająca na wylot
wszystkie płodne kobiety… Autorzy mają jeszcze wiele pomysłów na obrzydzenie
czytelnikom życia, a każdy z nich przedstawiony został przez rysowników z
zadziwiającą skrupulatnością, dzięki czemu gdzieś w tle możemy podziwiać
ujmujące drobiazgi typu dzwonek do drzwi w kształcie kobiecej twarzy z szeroko
otwartymi ustami czy taśma oddzielająca miejsce zbrodni z napisem „danger, fuck
off”.
The Filth to taki komiks, który czyta się dosyć trudno, i to wcale nie przez wulgarne treści. Narracja jest bardzo skomplikowana, świat przedstawiony kryje w sobie wiele udziwnień, co wszystko razem wzięte stawia odbiorcy opór. Warto jednak przebić się przezeń, bo pomimo nader dosadnych ilustracji i osobliwych wątków, które nie każdemu mogą przypaść do gustu, seria oferuje zdecydowanie oryginalne rozwiązania tematyczne i formalne. Komiks fantastyczno-pornograficzno-sadystyczny z motywami autotematycznymi, parodystycznymi, intertekstualnymi i mocno ludycznymi – co pozwala przypisać go do nurtu postmodernizmu – nie zdarza się wcale tak często.
Zombie samo zło
O ostatnim komiksowym bohaterze nie ma sensu długo pisać. Wszystko, co można o nim powiedzieć, zawarto w oryginalnych kadrach. Crossed: Psychopath to dzieło scenarzysty Davida Laphama i rysownika Raula Caceresa, którzy w spin-offie kontynuowali popieprzoną wizję Gartha Ennisa – króla obrzydliwości (odpowiedzialnego m.in. za Punishera, Kaznodzieję, Hellblazera czy Calibana). W tej wyjątkowo makabrycznej serii mamy do czynienia ze światem opanowanym przez zombie, które nie tylko żywią się ludzkim mięsem, lecz także gwałcą wszystko, co się rusza – warto dodać, że na absolutnie ohydne i wciąż nowe sposoby.
Nie zamierzam nikogo katować opisami (wiem, że przynajmniej dwie osoby, które będą czytać mój tekst do końca – korektorka i mama – podziękują mi za to). Przytoczę tylko sekwencję otwierającą pierwszy zeszyt: czterech zombiaków w resztkach odzienia i z czerwonymi znamionami w kształcie krzyża na twarzach pastwi się seksualnie nad żywym sępem tuż nad na wpół rozłożonym truchłem jelenia, potem urywane są głowy, ciała nadziewa się na poroże, ktoś traci przyrodzenie, ktoś inny – życie, ale przebrzydła orgia trwa nadal. Poza kolejnymi niewyobrażalnymi bezeceństwami podobnego typu w tej serii komiksowej pojawia się jednak jakaś historia. Jest ona nawet wciągająca, aczkolwiek główne danie bezsprzecznie stanowią sparszywiałe plugastwa, dla których określenia niedługo zabraknie mi już synonimów.
Rozrywka ta ma swoich zwolenników, ja
osobiście pewnie szybko bym się nią znudziła. Żeby utrzymać moją uwagę na
dłużej, potrzeba czegoś więcej niż sadystyczne ilustracje kolejnego ohydztwa.
Omawiany przeze mnie spin-off składa się z siedmiu zeszytów i jest to maksimum,
jakie mogę znieść, w przypadku gdy komiks nie gwarantuje szczególnie
oryginalnego przesłania, puenty czy jakiejkolwiek innej wartości artystycznej. Jednak
oryginalna seria stworzona przez Ennisa i liczne serie poboczne rozwijają się w
grubo ponad setce zeszytów. Jak i po co – to już pytania nie do mnie.
Nie należę do najbardziej
pruderyjnych osób i moja niezaspokojona ciekawość wiedzie mnie często w dziwne
rejony, niemniej przyznaję, że materiały do tego tekstu musiałam zbierać na
raty, a i sam proces pisania zajął mi dłuższą chwilę. Po pierwsze, tematyka nie
jest łatwa i wymaga głębszego namysłu nad każdą komiksową realizacją. To jednak
jeszcze pół biedy – od myślenia głowa nie boli. Gorzej, gdy po lekturze trzeba
odkazić się filmikami z niewinnymi, puchatymi, słodkimi zwierzątkami, a i tak
mamy potem poczucie, że nie dostaliśmy nic wartościowego czy w jakikolwiek
sposób ubogacającego naszą marną egzystencję. Jeśli zatem zażyczycie sobie
trochę komiksowej perwersji, skierujcie uwagę raczej w stronę klasycznej erotyki albo eksperymentów podobnych do
albumu Delisle’a. W przeciwnym razie będziecie musieli się ratować tym:
[…] w mojej pierwszej komiksowej recenzji o Kronikach jerozolimskich, a nieco później wspomniałam o Albercie i Alinie w artykule o pieprznych publikacjach. Rzecz jasna, recenzowałam także pierwszy tom Vademecum […]