Dobić do setki

Taco i Hemingway

Hemingwaya zna każdy. I właśnie z tego względu ci, którzy w gimnazjum (lub podstawówce) przeczytali Starego człowieka i morze, mogliby nie chcieć dać mu drugiej szansy. Ja sama nie wiedziałam, co czuć, kiedy sięgałam po Słońce też wschodzi i, szczerze mówiąc, nadal nie wiem.

W moim domu rodzinnym telewizor włączony jest przez cały czas. No, chyba że nie ma taty. Kiedyś nawet w trakcie swoich popołudniowych drzemek ojciec trzymał pilota pod pachą w obawie, że wejdę do pokoju, zmienię kanał na jakiś z bajkami i go obudzę. Chyba właśnie przez wzgląd na to swoiste tło naszego życia rodzinnego rodzice ustanowili dziwny kod, który stał się nieodłączną częścią domowych rozmów o filmach. Zaczęło się, jak zwykle, niewinnie. Wchodziłam do pokoju, oni oglądali jakąś komedię, ja pytałam, co to za film, a oni odpowiadali „jakiś obyczajowy”, żebym się odczepiła. Wkrótce ta sama odpowiedź zaczęła padać, kiedy oglądali melodramat, thriller, dramat psychologiczny i tak dalej. Z początku film „obyczajowy” był dla nich po prostu jakimś filmem, jednym z wielu, których widzieli już mnóstwo i nie chcieli sobie zawracać głowy zarysowywaniem dla mnie fabuły. Później jednak to słowo ewoluowało, przestało być po prostu jednym ze sposobów na zbycie irytującego dziecka. Zaczęło obejmować wszystkie filmy, które miały fabułę ciekawą, acz zbyt skomplikowaną, żeby ją opisać, niczego nie zdradzając. Dlatego też obecnie, po kilku latach manipulowania znaczeniem słowa „obyczajowy”, może ono zostać użyte na przykład w takiej rozmowie:

– Co robiliście wczoraj wieczorem?
– A, oglądaliśmy film.
– Jaki?
– Aa, taki obyczajowy.

Albo takiej:

– Co robiliście wczoraj wieczorem?
– A oglądaliśmy film.
– Jaki?
– Taki… obyczajowy.

Widzicie różnicę? Pewnie nie, ponieważ by w pełni zrozumieć odcienie znaczeniowe słowa „obyczajowy” funkcjonujące w moim domu rodzinnym, potrzebna jest komunikacja niewerbalna. W pierwszym przykładzie rodzice mogliby wzruszyć ramionami lub nawet machnąć ręką (gdyby mieli to w zwyczaju). W drugim zaś pokiwaliby z uznaniem głowami.

Czemu o tym wspominam? Bo właśnie taka była dla mnie powieść Hemingwaya. Obyczajowa. Jednak zapytana o rodzaj „obyczajowości”, nie wzruszyłabym ramionami ani nawet nie pokiwała z uznaniem głową. Słońce też wschodzi stanowi, według moich kryteriów, nowy gatunek powieści obyczajowej. Lecz cóż może być źródłem tej nieobyczajnej obojętności?

Fabuła jest całkiem obfita w wydarzenia. Mamy trójkąt, czy może czworokąt, albo i pięciokąt, miłosny, mamy śmierć, mamy zdradę, mamy alkohol. Jednakże, tak samo jak w Trójkącie warszawskim Taco Hemingwaya, którego nie potrafię tu nie przywołać, wydarzenia, choć ekscytujące, wydają się tłem, podkładem może nawet, dla miejsc oraz ludzi zamieszkujących te miejsca. Słuchając Trójkąta warszawskiego, poznałam bliżej Warszawę, warszawiaków, życie nocne, a czytając Słońce też wschodzi, dowiedziałam się nieco na temat paryskich artystów z lat dwudziestych, na temat Hiszpanii oraz nawet samych Hiszpanów.

Rozwijając nieco wątek bohaterów, Hemingwayów (oczywiście w tych dwóch konkretnych dziełach) łączy jeszcze jedna rzecz: tworzenie nieskomplikowanych postaci. W przypadku Trójkąta warszawskiego jest to zrozumiałe. Taco zdaje się świadomie operować pewnymi stereotypami, więc jego postaci wręcz powinny być płytkie. Z kolei w przypadku Papy Hemingwaya nie ma powodu ku temu, żeby jego bohaterowie byli tak jednowymiarowi. Przewidywalność można mu wybaczyć, gdyż, jak się domyślam, zakończenie miało nawiązywać do tego, co wydarzyło się na początku, kiedy czytelnik poznaje Lady Brett Ashley, wokół której rozwija się cała fabuła. Choć i tak wydaje mi się, że Ernest Hemingway mógł tchnąć w swoje postaci nieco więcej życia.

Czuję się zobowiązana poruszyć jeszcze jeden temat. Antysemityzm. W powieści występuje jeden Żyd, Robert Cohn, i wiemy, że jest Żydem, bo często wręcz mu się to wytyka. Co więcej, wydaje się, że jego przynależność etniczna służy niekiedy za wytłumaczenie, dlaczego w pewnych sytuacjach zachowuje się tak, a nie inaczej. Nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły, ale jest to na pewno coś, co zwróciło moją uwagę i co mogłoby poruszyć wrażliwszych czytelników. Co ciekawe, Robert Cohn odniósł najwięcej sukcesów ze wszystkich postaci i zdaje się, że najlepiej pozbierał swoje życie do kupy, a jednak jest obiektem pogardy, a w najlepszym razie politowania. Może właśnie ze względu na to jego poukładane życie, choć raczej wątpię.

Słońce też wschodzi to powieść obyczajowa, którą poleciłabym młodym ludziom, którym mogą spodobać się liczne barwne opisy nocnego życia w Paryżu i Hiszpanii. Co więcej, podobno jest to też dobra książka do podróżowania. Słyszałam, że czytelnicy tego dzieła często dzielą się na tych, którzy wolą część rozgrywającą się we Francji i na tych, którzy wolą część rozgrywającą się w Hiszpanii. Mnie zdecydowanie bardziej podobała się ta druga.

Marzy o zostaniu zawodową degustatorką czarnej herbaty lub opiekunką do kotów, ale lubi wszystkie zwierzątka. Stara się walczyć ze swoim neurotyzmem, chociaż pisanie o sobie w trzeciej osobie nieco zaburza jej i tak osłabioną już psychikę.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %