Adaptacje&Sensacje

Absurd oponą się toczy

W dzisiejszych czasach szczególnie cenione są konkretne, uporządkowane i przemyślane działania. Postępowanie w myśl schematycznych zasad teoretycznie pozwala osiągnąć sukces także w sztuce – widzowie i czytelnicy lubią, kiedy fabuła jest logiczna i kiedy poszczególne elementy tworzą jedną, kojąco składną całość.  Bywa jednak i tak, że chaos bardziej pociąga odbiorców. Staje się on wtedy nieporządkiem kontrolowanym, a tym samym daje się ubrać w nową formę, dotąd nieznaną.
Od czasu do czasu dochodzę do wniosku, że mam dość wszechobecnego racjonalizmu. Szukam wtedy czegoś, co jakimś chwalebnym cudem wymyka się kanonom, przekracza granice i niesie za sobą świeżość. To moja odskocznia, ucieczka w sztuczne raje nonsensów i anomalii.

Postanowiłem zakosztować szaleństwa, które skrywa się za schludną maską amerykańskiego psychopaty i może w każdej chwili rozpętać się na dobre, odwiedziłem anarchistyczne lodowisko entropii Fight Clubu, a potem dałem się porwać narkotycznym fantasmagoriom skandalizujących filmów Davida Cronenberga. Po tych wszystkich doświadczeniach zapłonęła we mnie chęć odważenia się na coś więcej – chęć spróbowania rozkosznego absurdu w najczystszej postaci.

Jego istoty dotknęli już dawno komicy z grupy Latający Cyrk Monty Pythona, ale nowe czasy wymagają nowych metod dekonstrukcji rzeczywistości. Trzeba uderzyć w medium, które wyznacza standardy, reguły, tabu. Bunt wobec Hollywoodu, bunt wobec sztampowego myślenia, bunt wobec widza z jego typowymi wymaganiami względem treści i formy – tego właśnie szukałem.

Polecono mi film „Mordercza opona” (w oryginale „Rubber”). Najpierw zareagowałem na ten obraz dosyć sceptycznie, ale ostatecznie prawdziwie zaintrygowało i urzekło mnie jego przesłanie, jakże proste, a przy tym eleganckie: no reason. Bez przyczyny. To mogło być to!

Poczytałem więcej. O wspomnianym filmie było swego czasu (trzy lata temu) całkiem głośno. Ba! Pokazywano go nawet na festiwalu w Cannes. I chociaż obraz poniósł spektakularną porażkę finansową, to jednak szybko zyskał w pewnych kręgach status kultowego – warto odnotować ten fakt.

Do seansu podchodziłem z przeczuciem, że to, co zobaczę, będzie co najmniej niezwykłe. Wyłączyłem logiczny tok rozumowania i postanowiłem, że po prostu zacznę się dobrze bawić… Tak też się stało!

Chciałbym od razu zaznaczyć, że „Mordercza opona” to nie film dla każdego – trzeba mieć sporo dystansu względem tego, co się widzi, oraz przymknąć oko na to, że w głowie odbiorcy podczas seansu pojawi się mnóstwo pytań, na które można odpowiedzieć właściwie tylko hasłem „bez przyczyny”. Kiedy jednak zaakceptuje się już stylistykę i pokrętną fabułę „Morderczej opony”, to nie można jej odmówić pewnego dekadenckiego uroku. Quentin Dupieux – człowiek odpowiedzialny za ten szalony projekt – kpi sobie pośrednio (a czasem bezpośrednio) z dotychczasowego dorobku artystów w kategorii kina grozy czy nawet kina w ogóle. Prowadzi swego rodzaju grę z widzem, sprawdza, czy odbiorca jest gotów poddać się surrealizmowi i zrezygnować z bezpiecznej przystani schematu. Reżyser, bawiąc się przednio konwencją, wprowadzając groteskę i mieszając rejestry stylistyczne, dokonuje jednocześnie czegoś, o czym zapewne marzył niejeden twórca, którego dzieło zmieszano z błotem – truje widzów niezwykłego show. Dlaczego to robi? Bez przyczyny, rzecz jasna.

Z pozoru historia kojarzy się z twórczością Davida Lyncha – jest tajemnicza, niezwykła, jakby nie z tego świata – z czasem jednak przeobraża się ona w ostrą jazdę bez trzymanki. Naszym przewodnikiem po festiwalu bezprzyczynowości jest nie kto inny, jak tytułowa opona o imieniu Robert (nie pytajcie dlaczego, bo znacie odpowiedź). Gumowy protagonista, po którym w realnym świecie zwykliśmy spodziewać się raczej nieożywienia i bierności (na litość boską, przecież to opona!), łamie wszelkie konwenanse – uczy się toczyć (to prawie jak raczkowanie małego dziecka, scena doprawdy rozczulająca), odkrywa świat, ćwiczy nowe umiejętności. Dla przykładu: Robert dowiaduje się, jak przy pomocy wrodzonych zdolności telekinetycznych wysadzić głowę zwierzakom, a później także i ludziom, którzy uczynili mu krzywdę. Wszystko dlatego, że opona nie ma na świecie lekko: wyganiają ją z pokoju hotelowego, kopią, rzucają nią gdzie popadnie, a jej rodaków nawet palą całymi stosami! Makabra! Kiedy próbuje się bronić jedynym znanym jej sposobem, rozpoczyna się na nią szaleńcza nagonka. I gdzie tu sprawiedliwość? Dlaczego Robert nie może żyć w spokoju? Bez przyczyny.

„Mordercza opona” to nie tylko dramatyczne perypetie wielce zdolnego bohatera (które, nawiasem mówiąc, kończą się zaskakująco, a finałowa prześmiewcza scena marszu na Hollywood to już absolutny majstersztyk), lecz także spektakl w spektaklu, który jest realny dla postaci w nim grających tak długo, jak długo ma obserwatorów. Wraz z widowiskową śmiercią ostatniego z widzów drugoplanowe postaci tracą rację bytu, a wszystkim tak czy siak zakulisowo steruje wszechwładny i anonimowy Mistrz. Gdzie w takim razie znajdują się granice kreacji?

Obejrzenie „Morderczej opony” okazało się przeżyciem oczyszczającym, wręcz katartycznym. Dla mnie było to idealne panaceum na bolesną logiczność i okrutną sensowność otaczającego świata – wszystkim cierpiącym z podobnych przyczyn bezdyskusyjnie polecam ten film. Dzieło o dziarskiej oponie zasługuje na szczególną uwagę chociażby z powodu swojej nietuzinkowości i kontrowersyjności. Prekursorskie osiągnięcie czy chała? Warto wyrobić sobie własne zdanie.

I tylko tak się zastanawiam nad tym, jak to jest z filmami pokroju „Martwicy mózgu” Petera Jacksona czy „Martwego zła” Sama Raimiego, że mimo swojej niszowości zyskały w pewnych kręgach dużą popularność (kino gore dla samego poczucia obcowania z kinem gore?), a ironiczną „Morderczą oponę” prawdopodobnie czeka wieczne zapomnienie. Wygląda na to, że lepiej wiedzie się nawet miniseriom internetowych krótkometrażówek. Więcej osób słyszało zapewne o kwiatkach w rodzaju „Charlie the Unicorn” czy „The Horribly Slow Murder With the Extremely Inefficient Weapon”, takie czasy.

„Charlie the Unicorn”, czyli krótkometrażowa animacja o przygodach tytułowego jednorożca przemierzającego magiczną krainę, to niesamowicie zwariowana podróż w głąb niepojętej wyobraźni twórcy, który zaludnił świat istotami takimi jak zaczarowany liopleurodon. Fabułę uzupełniają piosenki, których przesłanie brzmi na przykład: „kiedy jesteś smutny, włóż do ucha banana”, nie mówiąc już o tym, że w każdej chwili można tam stracić nerkę. Perypetie Charliego stanowią przykład projektu udanego w swej stylistyce, bo jednolitego i nie udającego czegoś, czym nie jest.

Drugi wspomniany przeze mnie film, „The Horribly Slow Murder…”, nazwać można wyśmienitym konceptem, którego przekleństwem stało się to, że został zbyt mocno rozwinięty. Mamy bowiem w tej swoiście „interaktywnej” historii (widzów zachęca się do ujawniania swoich sugestii, które mogą zostać uwzględnione przez scenarzystów, proponuje się im także różnorodne zabawy) nieszczęsnego bohatera Jacka, nękanego zupełnie bez powodu przez nieśmiertelną istotę zwaną Ginosaji, uzbrojoną w… zwykłą łyżkę! Wszystko byłoby w porządku, gdyby na tym absurdalnym wstępie poprzestano, ale (na nieszczęście) autor złapał wiatr w żagle – w samym tylko głównym cyklu powstało już sześć krótkich filmów, a ostatni z nich stanowi zarazem zapowiedź filmu pełnometrażowego, który „NIE ZMIEŚCI SIĘ!” (cytując reżysera) na Youtube i wyjawi wszystkie sekrety Ginosaji. Po co, pytam, po co psuć legendę, jeśli wiadomo, że podtrzymywanie tajemnicy daje o wiele lepsze rezultaty twórcze? Wróżę tej produkcji spektakularną porażkę, bo to po prostu nie jest materiał na pełen metraż.

W obliczu zwycięstwa dziwactw internetowych nad kinowymi cieszy mnie, że mimo wszystko powstają takie eksperymenty jak „Mordercza opona” czy „Powrót trupa” („The Revenant”), który opowiada o żołnierzu ginącym w tajemniczych okolicznościach na froncie w Iraku. Zmarły wraca na ziemski padół jako nieumarły, a do przetrwania potrzebuje krwi (jakżeby mogło być inaczej). Zdawać by się mogło, że to istny schemat na schemacie, ale tak naprawdę mamy do czynienia raczej z inteligentną kpiną, na dodatek podszytą gorzko-ironiczną refleksją o świecie współczesnym (zwracam w tym kontekście uwagę w szczególności na wątek rasizmu czarnych względem białych i „żółtków”, a także na niezwykły finał). Wszystko to podano w gęstym sosie smoliście czarnego humoru – kto by niby pomyślał, że ożywieniec może zostać obrońcą uciśnionych i przy okazji porządnie się najeść? Jednak im dalej w las… Upiorno-zabawny klimat pryska, a po seansie człowiekowi wcale nie zbiera się na pusty śmiech, wręcz przeciwnie, pojawiają się różne refleksje. I bardzo dobrze, tego również nam potrzeba – absurdu, który łamie konwenanse, przy którym można się odmóżdżyć, ale który przynosi też coś więcej. Nasuwają się pytania, ale albo ciężko znaleźć na nie jakiekolwiek odpowiedzi, albo po głowie błąka się jedna i ta sama: bez przyczyny. No reason. Niektórych to przekonuje, innych – odstręcza.

W „Morderczej oponie” jest taka jedna sekwencja, kiedy, próbując udowodnić nieprawdziwość wykreowanego świata, funkcjonariusz wskazuje na swojego towarzysza i uświadamia mu, że (nie wiedzieć czemu) właśnie trzyma pod pachą wypchanego aligatora. „No i?” – pada odpowiedź. No i właśnie. Dlaczego ja w ogóle piszę ten tekst? W sumie to bez przyczyny. Przecież to wszystko kwestia czysto subiektywna.

Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %