Agonia języka, kultura bełkotu
Dzieło Graedon to książka niezwykle ciekawa na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, mamy tu do czynienia ze sprawnie poprowadzoną i wciągającą fabułą – napięcie rośnie, mnożą się dramatyczne zwroty akcji, jest romans, nawet swoisty happy end. Po drugie, stanowi ona silnie postmodernistyczny eksperyment. Narracja podzielona między dwoje postaci (w obu przypadkach w formie osobistych zapisków, prowadzonych jednak ze zgoła innych przyczyn oraz w zupełnie innym stylu) przeplatana jest pogłębiającymi kontekst artykułami bądź notatkami, towarzyszą jej również przypisy (autorstwa Anany), a także otwierające każdy rozdział nieco zmodyfikowane słownikowe definicje, wyraźnie odnoszące się do opisywanych dalej zdarzeń. Ze względu na to, że naszymi przewodnikami są językoznawcy stosujący szczególną terminologię, a pamiętnik Barta przybiera niekiedy postać filozoficznego wywodu, książka nie jest łatwa w odbiorze. Nie wspominając już o spowodowanych „grypą słowną” bezsensownych wtrąceniach o wschodnim źródłosłowie (głównie rosyjskim i chińskim, co idealnie koresponduje z obecną sytuacją polityczną: właśnie te kraje stanowią główne źródło niepokojów Stanów Zjednoczonych). To niezwykle ciekawy konstrukt, ponieważ właśnie wspomniane wtrącenia wprost wyśmienicie ukazują powolną atrofię języka. Z początku występują one w zdaniach pojedynczo, dzięki czemu przekaz da się zrozumieć z pomocą dostarczonego obok szerszego kontekstu. Potem coraz częściej, w widoczny sposób zaburzając komunikat – właśnie dlatego możemy doświadczyć całej grozy tego procesu niejako na własnej skórze, poprzez wgląd w myśli zarażonego bohatera.
Jako że głównym punktem powieści jest kwestia języka, nie dziwi, że w książce dominują nawiązania literackie. Przodują tu Przygody Alicji w Krainie Czarów, które stanowią podstawę kodu – sposobu na sprawną komunikację – Anany i jej ojca. Otwarcie komentuje się pokrewieństwo nazwiska redaktora Słownika i nazwiska Samuela Johnsona, twórcy bodaj najsłynniejszego słownika języka angielskiego w historii. Każdy element ma tu swoją funkcję i idealnie pasuje do całości. Dlatego też naprawdę warto poświęcić nieco więcej czasu i stawić czoła wyzwaniom, które niesie ze sobą ten niebanalny kawałek beletrystyki.
Zauważmy jednak ważniejszy walor tej publikacji: jej niesłychaną aktualność. Najbardziej przerażającym aspektem wizji przedstawionej w Giełdzie słów jest to, że w trakcie lektury nietrudno dostrzec jedną rzecz – zapowiedź, że właśnie w tym kierunku zmierzamy. Przylepieni do naszych smarfonów (które na całe szczęście nie są jeszcze podczepione bezpośrednio do mózgu jak późniejsze modele meme), gotowi w mgnieniu oka sprawdzić w sieci znaczenie zrazu niezrozumianego słowa, skorzystać z odpowiedniej aplikacji, jeżeli zgubimy się/czegoś poszukujemy/mamy jakieś wątpliwości. Żartobliwe powiedzenie „Smartfonie, jak żyć?” w obliczu coraz to kolejnych modyfikacji i ulepszeń przestaje być takie zabawne. Całe życie przenosi się zresztą w sferę wirtualną, a kontakt osobisty staje się przeżytkiem, bo równie dobrze można porozumieć się nie za pomocą słów, lecz chociażby za pośrednictwem internetowego czatu czy SMS-a, unikając częstokroć niezręcznych konsekwencji niedoskonałości mowy – niejednoznaczności, niejasności, braku odpowiednich wyrażeń dla oddania naszych myśli itp. W bezpośrednim kontakcie wynikają one w głównej mierze z krótkiego czasu reakcji, podczas gdy bardziej bezosobowa wymiana zdań nie tylko umożliwia dłuższe zastanowienie na doborem słów, lecz także nie jest tak ostateczna – w końcu zanim wiadomość zostanie wysłana, można ją wielokrotnie zmienić lub nawet rozpocząć pisanie od początku.Coraz rzadziej sięgamy po książki papierowe, polegamy raczej na wersjach elektronicznych. Z tej prostej przyczyny, że jest to rozwiązanie łatwiejsze (często również tańsze). W konsekwencji i język ulega podobnej degradacji, a wreszcie – rozpadowi. Coraz więcej słów odchodzi do lamusa, dominują makaronizmy, często odnoszące się do nowego świata strumieni danych, tworzone są kolejne konstrukty wyrazowe, którym zgodnie z zapotrzebowaniem nadane są nowe znaczenia, a także kody sprowadzające słowa bądź całe frazy do najprostszych form (np. M8, C U L8R, U 2 itd.).
Może jeszcze nie zbliżyliśmy się tak bardzo do – cokolwiek pokrewnej Lemowskiemu Kongresowi futurologicznemu – wizji pisarki. W jej powieści wyrazy kreowane są wbrew wszelkim normom czy zdrowemu rozsądkowi, ot tak, a sens przypisuje się im wedle własnego widzimisię, w ramach bezmyślnej rozrywki. Ale niektóre obecne tendencje są raczej niepokojące. To dlatego książki pokroju dzieła Aleny Graedon są tak ważne: uświadamiają nam zagrożenia, które – pomimo wszelkich jego dobrodziejstw – wiążą się z postępem technologicznym. I niosą istotne przesłanie: czytać naprawdę warto, gdyż dzięki temu nie tylko wzbogacamy siebie, lecz także pozwalamy przeżyć językowi w całym jego pięknie i bogactwie.
tytuł: Giełda słów
przekład: Izabela Matuszewska
wydawnictwo: Albatros
miejsce i rok wydania: Warszawa 2015[p/]
liczba stron: 544
format: 145 x 205 mm
oprawa: miękka