Zwoje rozwoju

Dorosłość, poczta i puzzle

To było całkiem niedawno – zwyczajne zimowe popołudnie, trochę szare, trochę nudne. Poczta. Rachunek. Kolejka. Numerek 149, stanowisko B. Mój numerek – 169. Czekanie. W międzyczasie – oglądanie gazetek, kompletów sztućców i długopisów z Myszką Miki. I nagle – przełom. Mój wzrok pada na nie – na pięciusetelementowe puzzle. 
Były naprawdę przepiękne, a w dodatku zapakowane w śliczne kwadratowe pudełko. Cudeńko! Od razu pomyślałam, że nie układałam puzzli co najmniej od dziesięciu lat. Zatęskniłam za tym. Pognałam szybko po pudełko (w tle grzmiało już, że numerek 167, stanowisko D), porwałam je, chwyciłam i nagle zrobiłam stopklatkę: oto ja, stateczna obywatelka czekająca na swoją kolej w urzędzie pocztowym (rachunki przecież płacić trzeba), objuczona pakunkami (w torbie: domestos, worki do odkurzacza i szmatki, bo porządki w sobotę) i marząca już wyłącznie o długim śnie (bo na 9 do roboty), przyszłam tutaj, aby kupić jakieś, za przeproszeniem, puzzle?! Nie ma mowy, kobieto, rób, co masz zrobić, i spadaj. Się nie wygłupiaj. Puzzle będziesz układać? Niby kiedy? Za 30 złotych?! Chyba ich powaliło!

A potem zapłaciłam rachunek przy stanowisku C. I kupiłam puzzle.

Wiecie pewnie, że trochę przesadzam. Tak naprawdę miałam numerek 158, nie niosłam domestosa, a nad kupnem puzzli zastanawiałam się niezbyt długo. Prawdą jest jednak, że na początku czułam się nieswojo z myślą kupienia sobie, bądź co bądź, zabawki. A przecież argumentów przemawiających za posiadaniem tego przedmiotu dałoby się znaleźć całkiem sporo: układanie puzzli odstresowuje, rozwija kreatywność, uczy wytrwałości, dobrze integruje ze współukładającym (we dwoje raźniej)… Można byłoby tak wymieniać długo, a jednak mimo to odczuwałam pewien dysonans. I skąd on? I po co? Myślę, że znam winowajcę. Panie i Panowie: oto dorosłość, nasza kula u nogi.

Zacznijmy od języka. Dorosłość w naszej mowie bardzo często łączy się z wartościowaniem pozytywnym: jeżeli ktoś wydoroślał, to najczęściej prócz zmian w ciele zaszły u niego zmiany w myśleniu, bo przestał się wygłupiać. Dorosły wzbudza o wiele więcej zaufania niż bachor, dzieciak i smarkacz, który niczego jeszcze nie wie o życiu. Pewnie nam samym nieraz zdarzyło się upominać kogoś: Nie bądź dziecinny! Być może mawialiśmy także o łatwych zadaniach, że są dziecinnie proste, że to przedszkole w jakiejś dziedzinie. Wniosek nasuwa się sam: dziecko to pocieszne stworzenie, którego jednak nie warto traktować poważnie i od którego niewiele można się nauczyć.

Dziecko nie zostanie raczej mentorem dorosłego, nie da mu logicznych rad (a przynajmniej tak uważamy). Logikę natomiast kochamy nad życie. Zdolność logicznego myślenia została wyniesiona na piedestał polskiego systemu edukacji – młodzi ludzie trenują ją do znudzenia. Pracodawcy też jej pożądają. Zdaje się, że logiczniej znaczy łatwiej, lepiej. Czy pełniej? Niekoniecznie.

Na ciekawą rzecz zwraca uwagę Julia Cameron, amerykańska pisarka, scenarzystka, a także trenerka personalna. W swojej książce Droga artysty. Jak wyzwolić w sobie twórcę wspomina o tym, że o ile lubimy rozmaite dychotomie, o tyle nader często zapominamy o dwóch „rodzajach” mózgu: logicznym i artystycznym. Cameron zauważa, że do szczęścia człowiek potrzebuje współdziałania obydwu mózgów, a nawet idzie jeszcze dalej: wskazuje, że tylko mózg artystyczny może nadać naszemu życiu prawdziwe kolory i wyciągnąć z nas to, co mamy w sobie najlepszego, najpiękniejszego, najbardziej niesamowitego:

Mózg logiczny to nasz Cenzor, nasza „druga myśl” (i trzecia, i czwarta). Napotykając oryginalne zdanie, wyrażenie, pociągnięcie pędzla, mówi: „Co to jest, do cholery? Tak się nie godzi!”.

Mózg artystyczny jest naszym wynalazcą, dzieckiem, naszym osobistym roztargnionym profesorem. Mózg artystyczny mówi: „Hej! To jest super!”. Łączy ze sobą różne niepasujące do siebie elementy
[1].

Cameron podkreśla także sprawę arcyważną: oczekujemy od siebie kreatywności i spontaniczności, ale nie robimy nic, aby dbać o nasz mózg artystyczny. Bez ustanku ćwiczymy wyłącznie zdolności logiczne, karmimy racjonalność. Usuwamy z siebie resztki dziecinności, a wraz z nimi – wolność twórczą. Stajemy się dorosłymi, którzy mają obowiązki, którym już nie wszystko wypada robić i których obowiązują normy społeczne. Dzieciom wybacza się niesforność, dorosłych nie możemy objąć taryfą ulgową.

Myślę sobie, że od dorosłości już tylko krok do zatracenia się w samoograniczeniach. Widać to w wielu sferach życia: zwróćmy uwagę choćby na zabawę, na nasze puzzle z poczty. Tracimy społeczne przyzwolenie na spontaniczną rozrywkę dla czystej tylko rozrywki – tę usprawiedliwiamy najczęściej albo alkoholem, albo miernym intelektem. Mniejsza o społeczeństwo – sami stawiamy sobie szlabany i wymagamy od siebie doskonałości. Wielka popularność programu o nienagannym składaniu ręczników (mam tu na myśli oczywiście Perfekcyjną Panią Domu) wyraża podobne pragnienie: namiętne dążenie do ideału, perfekcji, stabilności, kontroli nad sobą i nad światem.

W podobny nurt wpisują się również wszelkie kursy, które uczą nas zarządzać (!) czasem, językiem, myślą, uczuciem, ciałem… (w miejscu trzech kropek dopisz, czytelniku, dowolną rzecz. Na pewno ktoś już wymyślił szkolenie jej poświęcone).Wszystkim można zarządzać – i dobrze, bo programy rozwoju osobistego potrafią skutecznie zmienić w nas coś na lepsze. One są po to, aby pomagać – nie po to, abyśmy się stali idealnie zaprogramowanymi maszynami, wzorcowymi dorosłymi, w pełni „dojrzałymi” i „kompetentnymi” ludźmi. Łatwo przejść właśnie do takiej zgubnej skrajności, trudniej z niej wyjść i kupić sobie puzzle.

Przeciwwaga jest słaba, bo slogany w stylu „obudź w sobie wewnętrzne dziecko” brzmią nieco jak parodia rozwoju osobistego. A poza tym zauważmy jedno: jeśli już nawet obudzimy tego naszego bachorka, to grozi nam niezrozumienie społeczne, lekceważenie, wypadnięcie z życiowych torów. Dużo mamy do stracenia. I tak źle, i tak niedobrze. Zatem jak żyć?

Odpowiedzi na to pytanie warto poszukać u Erica Berne’a – amerykańskiego psychiatry, twórcy koncepcji analizy transakcyjnej (według mnie świetnej). Zakłada on, że w relacjach międzyludzkich możemy przyjmować trzy role: Rodzica, Dorosłego i Dziecka. Wszystkie te przejaskrawione cechy, które skojarzyłam z dorosłością, Berne przypisałby nie Dorosłemu, lecz Rodzicowi, który nie panuje nad tym, gdzie leży granica autorytarnej kontroli nad sobą i innymi ludźmi. Dziecko z kolei pozostaje twórcze, w parze z tą cechą idzie jednak nieprzystawalność do życia, a często także postawa roszczeniowa i zupełna nieodporność na odmowę czy krytykę. Dorosły jawi się w teorii transakcyjnej jako aurea mediocritas – ktoś, kto odnalazł odpowiednie proporcje w życiu i potrafi płynnie wybierać, kiedy potrzebna mu jest rola Rodzica, a kiedy może stać się Dzieckiem. Tutaj tkwi właśnie klucz do sukcesu: mało kto potrafi dojść do pozycji wiecznego Dorosłego, ale wielu z nas może się nauczyć, która rola będzie adekwatna  w danej sytuacji. Według Berne’a równie skuteczne jak relacje Dorosły – Dorosły okazują się także układy Rodzic – Dziecko i Dziecko – Rodzic: potrzeby każdej ze stron zostają wtedy zaspokojone. Nie musimy pozostawać w jednej roli zawsze, możemy nauczyć się elastyczności, która pozwoli każdej cząstce naszej tożsamości dojść do głosu w najlepszym momencie.

Jako Rodzic czuję zatem potrzebę pobrania numerka na poczcie i cierpliwego wyczekiwania w kolejce, ale jako Dziecko mogę sobie kupić na tej samej poczcie nasze symboliczne puzzle. Dopiero wtedy Dorosły we mnie mówi: no, zuch dziewczynka. Dziewczyna też. I kobieta również.

Na razie puzzle leżą na półce, bo za dużo jest ważnych spraw do załatwienia na wczoraj. Jeszcze nie potrafię uczynić z układanki czegoś, co sprawi, że ściszę fonię Rodzicowi. Z naciskiem na „jeszcze”.

Przejdź się czasem na pocztę – Ty-Rodzic, Ty-Dziecko i Ty-Dorosły. Pobierz numerek, usiądź grzecznie i czekaj z uprzejmością dla innych kolejkowiczów. A w międzyczasie poszukaj – ty już wiesz najlepiej czego. Bo przecież jeszcze nie zapomniałeś, że już od dziesięciu lat nie grałeś w bierki, które właśnie widzisz na regale obok, prawda?

[1] Julia Cameron, Droga artysty. Jak wyzwolić w sobie twórcę, przeł. Jerzy Listwan, Agnieszka Rostkowska, Warszawa 2013, s. 13.
Absolwentka filologii polskiej i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim, zastępczyni redaktor naczelnej portalu, zajmuje się także redakcją i korektą portalowych artykułów. Miała być lekarzem, ale została językoznawcą i uważa, że lepiej nie mogła wybrać. Obserwuje rzeczywistość z wrodzoną dociekliwością w myśl zasady, że ciekawość to pierwszy stopień nie do piekła, lecz do wiedzy. Wiecznie wierzy – w świat, w ludzi, w uczucia, w język, w Słowo.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %