Muzyka dla mas/nas

Agrafka, czyli spięta historia punk rocka

Przyjrzałem się kiedyś ciężkiemu, wojskowemu buciorowi, którego jakiś irokeziasty kopciuszek porzucił w śmietniku po nocnym balu. Nosek odrywający się od podeszwy tworzył rozwartą paszczę pożerającą puszki po piwie leżące obok niego. Śmieć, odpad, brud. Jednym słowem – punk. Obrazek odruchowo skojarzyłem z muzyką i zadałem sobie pytanie: kto tego jeszcze słucha?! Okazało się, że ja.

But został w śmietniku, a ja zostałem z pytaniem. Było to jeszcze za czasów mojej zupełnej muzycznej ignorancji. W swoim zaślepieniu postrzegałem kompozycje i ich wykonawców stereotypowo. Hip hop to dres i ulica, metal to glany i śmierć, a punk… No właśnie. Punk to irokez, rażący antyestetyzm w ubiorze, wino jabłkowe (rocznik bieżący) w ręku i oczywiście sztandarowa dla gatunku znajomość wyłącznie trzech akordów, granych zresztą niepoprawnie. Do tego te wszystkie ostrzeżenia, że od punków lepiej trzymać się z daleka, bo można się czymś zarazić albo oberwać rykoszetem od jakiegoś skina…

Unikałem więc zarówno muzyki, jak i samej subkultury, uważając zresztą, że niewiele tracę. Rzecz jasna, znałem Sex Pistols, a od czasu do czasu potykałem się o kasety polskich zespołów przyspawane lepkim brudem do półek, na których stały. Ale to tyle. Punk rock w większych ilościach wydawał mi się po prostu niezjadliwy. Ani się przy tym nie pobawisz, ani nie zanucisz tego pod nosem, ani nawet nie zagrasz tego na weselu.

Commercialism in UK!



Na zadane sobie pytanie przyszło mi poszukać odpowiedzi dopiero jakiś czas później, gdy z braku poważnych zajęć zainteresowałem się muzyką. Uznałem, że punk rock, jakkolwiek brudny by był, stanowi przecież pokaźną część światowego dorobku fonograficznego. Powolutku i nieśmiało zacząłem przyglądać się całemu zjawisku – oczywiście z zachowaniem nadzwyczajnych środków ostrożności (patrz ostrzeżenia powyżej).

Niestety, jedynymi śladami obecności punk rocka w Polsce okazały się napisy na murach głoszące, że ponoć „punk’s not dead”. Nie miałem też żadnego znajomego punkowca, który wytłumaczyłby mi, co się stało z jego kolegami i gdzie oni się skryli w tych trudnych czasach dominacji zachowawczej kultury. Pomyślałem jednak, że jeśli faktycznie nie umarli, to muszą być w Wielkiej Brytanii! W końcu to ojczyzna punkowego nurtu! A przynajmniej na taką kreują ją media, które, mając tendencję do spłycania, okleiły flagę brytyjskiego imperium literami wycinanymi z gazet. Te z kolei układały się w zdania oświadczające, że anarchy jest właśnie w UK!



Faktycznie – to, co przeciętnemu zjadaczowi chleba kojarzy się z punkiem, zawsze mniej lub bardziej wiąże się z Wyspiarzami. W końcu to w Wielkiej Brytanii eksplozja punk rocka najbardziej kiereszowała młodzież, farbując jej włosy, wbijając ćwieki w kurtki i drąc ubrania. Później specyficzny styl stał się dominantą konfekcji dla mas. Duża w tym zasługa rynku, reklamy i rzeczonych mediów. Typowy wizerunek subkultury, uwzględniający głównie jej wizualne aspekty został niemal całkowicie przejęty przez powyższe siły i brutalnie skomercjalizowany. Punk stał się kolejnym konikiem w zaprzęgu konsumpcji (której notabene tak bardzo się sprzeciwiał). Wielka Brytania jawi się więc w naszych głowach zarówno jako matecznik nurtu, jak i eksporter jego najbardziej oczywistego wyglądu.

Cała historia jednak nie zaczyna się tam. Żeby dotrzeć do źródeł punk rocka, trzeba płynąć przez ocean na lewo od Zjednoczonego Królestwa, mijając po drodze wielką kobietę ze stali i miedzi, której za kilkanaście dolarów można wejść do głowy.

Bunt Wielkiego Jabłka


Jeśli w muzyce rockowej miał się dokonać kolejny przełom, to tylko na terenie Nowego Jorku. To miasto rewoltę lat sześćdziesiątych przeżyło według odmiennych zasad: postawiono raczej na tworzenie nowej bohemy niż na hipisowski protest. Dzięki temu pod koniec dekady wokół nowojorskiego środowiska skupiła się niemal cała elita sztuki awangardowej. Zamieszkiwany przez artystów hotel Chelsea i świta Andy’ego Warhola wabiły młodych, utalentowanych, zdeterminowanych ludzi, którzy swoją szansę widzieli w nastroju nadchodzących lat siedemdziesiątych. Nowy Jork stawiał tylko jeden wymóg – musicie być nowatorscy. Te same zasady obowiązywały na scenie muzycznej. Debiutujące formacje, takie jak chociażby: Patti Smith Group, Talking Heads, Blondie, Television czy The Ramones, zaczęły krążyć wokół manhattańskiego klubu CBGB (Country, Blue Grass and Blues), który z małej knajpy, serwującej oprócz kufla piwa także tradycyjną muzykę bluesową i country, dość szybko przekształcił się w sanktuarium odrodzenia rock’n’rolla.



Kluczowe jest tu właśnie słowo „odrodzenie”. Wszyscy wspomniani wykonawcy chcieli przywrócić muzyce jej dawną prostotę i buntowniczy charakter – cechy zatracone z chwilą nadejścia skomplikowanego i przestylizowanego rocka progresywnego. Protopunk (bo tak potem mądrzy ludzie nazwą nowojorską scenę) programowy minimalizm miał we krwi. Mieszano więc wpływy rockabilly z garażowymi aranżacjami, co w efekcie dawało niezwykle ostrą muzykę, w której doskonale odnajdywały się takie rogate dusze jak wspomniana Patti Smith czy poeta Jim Carroll (swoją drogą, polecam filmową biografię Carrolla Przetrwać w Nowym Jorku nakręconą na podstawie jego dzienników).



Jednak, przy całej jego radykalności, stylu ze wschodniego wybrzeża USA nie można jeszcze uznać za kontestacyjną subkulturę plującą na społeczeństwo, dla której hasło „no generation” pełniło funkcję doskonałego toastu towarzyszącego spożywaniu różnych mikstur. Protopunk powstawał bardziej jako propozycja estetyczna, jako odpowiedź na epokę dzieci kwiatów ośmieszoną przez rzeczywistość. Fala uderzeniowa punka rozpędziła się dopiero wtedy, gdy pokonała wielką wodę.



Sex, drugs & fashion

A teraz uwaga, bo dzieje się rzecz najdziwniejsza w całym tym zamieszaniu. Na początku lat siedemdziesiątych w Londynie działa sklep. W sklepie są ubrania, a między ubraniami krąży dwoje ekstrawagancko odzianych ludzi. Po głowach tych ludzi – właścicieli sklepu – dniem i nocą krąży uporczywe pytanie: jak zwiększyć sprzedaż? Ci właściciele to Malcolm McLaren i jego partnerka Vivienne Westwood. Tak się szczęśliwie dobrali, że oboje poza artystycznymi ciągotami wykazywali również zainteresowanie modą. W 1974 roku, najwyraźniej z niedoboru egzotyki, wsiedli w samolot i polecieli do Nowego Jorku – miasta nafaszerowanego dziwakami jak dobra kasza skwarkami. Nieuniknione było to, że prędzej czy później natkną się na któryś z zespołów tam funkcjonujących. No i stało się: McLarena oczarowała grupa New York Dolls grająca protopunk i wyglądająca jak pięć wariantów wczesnego Davida Bowiego. Oczarowała do tego stopnia, że postanowił stać się jej menadżerem.



Zespół wprawdzie szybko się rozpadł, pozostawiając po sobie dwie płyty i ubrania przetykane cekinami, ale w głowie McLarena zaszły już nieodwracalne zmiany. Nie tak łatwo wyleczyć się z bycia menadżerem, a poza tym londyńczyk czuł niejasno, że odkrył niszę, w którą idealnie się wpasuje. Koniec z ubraniami dla teddy boys! Koniec z nazwą Let It Rock! Od dziś butik będzie się nazywał SEX, a na wieszakach zawisną podarte ubrania spinane agrafkami.



Jako aktywny sytuacjonista McLaren doskonale czuł się w kreowanym przez siebie stylu dadaistyczno-anarchistycznym. Brakowało mu jeszcze tylko kogoś, kto by to wszystko na sobie nosił. Na szczęście do stałych bywalców jego sklepu należeli członkowie grupy The Strand. McLaren, który miał już doświadczenie w prowadzeniu zespołu i upatrywał w tym wszystkim okazji do rozreklamowania swoich wytworów, postanowił osobiście zająć się karierą muzyków. Kapela była na to niemal gotowa – potrzebowała jedynie nowego, charyzmatycznego wokalisty. Ten trafił do nich dosłownie prosto z ulicy.



Johna Lydona wypatrzył na Kings Road współpracownik właściciela sklepu SEX. Zauważenie go nie sprawiało zresztą przesadnych trudności: przechodnie omijali go szerokim łukiem, zostawiając mu tym samym dużą przestrzeń na zaprezentowanie swoich zielonych włosów, koszulki z napisem „I hate Pink Floyd” oraz wybrakowanego uzębienia. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Lydon wyglądał okropnie, nie potrafił ani śpiewać, ani się przyzwoicie zachowywać, a dzięki pięknemu uśmiechowi zaczęto mówić na niego per Johnny Rotten. Zespołowi zmieniono nazwę na Sex Pistols i puszczono go wolno, by siał spustoszenie.



Druga fala



Pierwszy i jedyny studyjny album Sex Pistols na zawsze zmienił oblicze nie tylko muzyki, lecz także całego pokolenia. Młodzież pozbawiona perspektyw przez kryzys paliwowy raczej nie rwała się do pielęgnowania radosnej, postbeatlesowskiej kultury, a już tym bardziej nie trawiła tradycyjnego obrazu brytyjskiej obyczajowości. Na stan, w którym się znaleźli, młodzi ludzie reagowali agresją i nihilizmem, a to wszystko dawał im punk rock. Fala szybko rozlała się po całych Wyspach Brytyjskich i z dnia na dzień zmieniła rzesze ludzi w wielbicieli turpizmu. W każdym miasteczku (a może nawet w każdej wsi) powstał przynajmniej jeden zespół punkowy inspirujący się bezpośrednio Sex Pistols i The Clash, a także dokonaniami niektórych grup glam rockowych (The Sweet czy T. Rex również grali bardzo prosto, a od ich kiczowato-błyszczącego wizerunku był zaledwie krok do prowokacyjnego wyglądu punków).



W latach osiemdziesiątych punk uznawano już za kontrkulturę pełną gębą, odzianą w kraciaste spodnie i skórzane kurtki, sławiącą anarchię i na przemian bijącą skinów albo dostającą od nich. W tej formie zarówno ruch, jak i muzyka znowu przebyły tę samą drogę przez Atlantyk, aby pobuntować tych, którzy nie załapali się na pierwszą falę rewolucji. Doskonale zobrazowano to w filmie Punki z Salt Lake City.



Za najbardziej ekstremalnego przedstawiciela amerykańskiej subkultury punkowej tamtego okresu należy chyba uznać świętej pamięci GG Allina – muzyka uważającego się za zesłanego od Boga mesjasza rocka. Z uwagi na to, że mogą nas czytać dzieci, nie zamieszczę tu żadnych jego nagrań. Jeśli ktoś jest jednak na tyle ich ciekaw, że stać go na  zaryzykowanie swojego zdrowia psychicznego, zapewne na własną rękę sprawdzi, dlaczego postanowiłem chronić młodocianych czytelników.

W innych krajach, do których również dotarły echa punk rocka, sytuacja wyglądała zawsze podobnie. Formujące się grupy instynktownie wyczuwały, czym jest punk rock, zanim jeszcze zdążyły go prawdziwie poznać. Dobrze opisał to wokalista KSU Eugeniusz Olejarczyk w dokumencie KSU – legenda Bieszczad, legenda rocka. 



Punkowy przepis na wolność zdawał się działać lepiej niż wszystkie poprzednie. Zero zasad, zero przymusów, zero społeczeństwa, zero systemów i zero hierarchii – tak mógłby brzmieć ówczesny manifest subkultury wykrystalizowany w ciągu kilku lat. Ewolucji podlegała też sama muzyka. Rock’n’rollowe riffy brzmiały coraz ciszej, a punk niczym śnieżna kula przylepiał do siebie różne inne gatunki napotkane po drodze.

God save the punk!



I właśnie w mieszaniu się stylów odkryłem zaskakującą dla siebie samego odpowiedź na pytanie z początku tekstu – słucham i od zawsze słuchałem punk rocka. Ignorując jego prawowierną odmianę, nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele z tej muzyki przeszło do popu.

Klasyczny punk zaczął wytracać swój impet mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych ale wszelkie jego przetworzenia co jakiś czas wypływały na nowo. Agresywny punk rock napędzał muzykę grunge, której słuchałem od najmłodszych lat. Odnajdziemy go również w ostrym trash metalu, odtwarzanym nocą na kaseciaku, a tak uwielbiane przeze mnie, czysto popowe new romantic wywodzi się przecież z punka w prostej linii! Fuzje punk rocka zachodziły nawet z gatunkami odległymi od niego stylistycznie – jazzem i hip hopem (patrz Beastie Boys).



Nie miałem wyboru i musiałem się przeprosić z punk rockiem. Postawiłem więc na głowie wyimaginowanego irokeza (za prawdziwego Mama by mnie zabiła) i zagłębiłem się w to muzyczne zagadnienie oraz we wszystkie jego odgałęzienia. Najważniejszą rzeczą, którą przy tym odkryłem, jest to, że historia punk rocka stanowi skompresowaną i powtórzoną historia rocka w ogóle: wymyślony w USA przez wyrzutków dla wyrzutków, emigrował na Wyspy, gdzie go przetworzono i wysłano z powrotem, a on rozprzestrzenił się przy tym na cały świat.

Bucior, który kiedyś znalazłem, był więc nie obrazem degeneracji gatunku, a raczej dowodem jego witalnej siły. Punk naprawdę nie umarł! Ma się dobrze! I nawet jeśli wydaje się wam, że to nieprawda, niech nie zwiodą was pozory. Punk tylko odpoczywa.


PS To, że pominąłem temat australijskiego punk rocka, powstającego niemal równolegle z amerykańskim i brytyjskim, nie jest wyrazem mojej ignorancji. Po prostu za daleko mi było na Antypody. Zachęcam jednak wszystkich do posłuchania The Saints, bo jest kogo!

(Ur. 1991) Poeta, prozaik, felietonista. Wzrost - 176 cm. Szczupły. Oczy koloru szarozielonego. Bez nałogów i obciążeń finansowych. Jego ulubiona liczba to 100000000. W przyszłości chce zostać samolotem.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %