Bestia wewnątrz
Powyższy mit stał się bazą dla wszelkich opowieści o wilkołakach – dotkniętych klątwą nieszczęśnikach, którzy podczas pełni księżyca pokazywali skrywane oblicze bestii. Warto zauważyć, że motyw ten pozostaje zasadniczo niezmieniony już od dłuższego czasu (pomijając to, że niegdysiejsi samotnicy zaczęli się łączyć w stada przerośniętych wilków, a przemiana przestała być całkowita: ograniczyła się do twarzy, pazurów czy nadludzkiej siły), a kolejne fabuły próbują jedynie rozwijać podstawową historię bądź po prostu otwarcie z niej czerpią. Z tego też względu uznałem, że nie stanowi ona odpowiedniego materiału dla bestiariusza.
Istnieje jednak jeden przykład telewizyjnej produkcji, która w interesujący i jakże dosadny sposób odnosi się do samych podstaw koncepcji. W Hemlock Grove Eliego Rotha proces transformacji zostaje ukazany w każdym makabrycznym szczególe: widz jest świadkiem, jak jeden z bohaterów zdziera z siebie – dosłownie! – skórę, a spod niej, dokonując absolutnej destrukcji zewnętrznej powłoki, wyłania się zwierzę. Ta ohydnie naturalistyczna scena ma za zadanie nie tylko zaszokować odbiorcę (w końcu twórca popełnił także arcysadystyczne filmy z cyklu Hostel), lecz także ukazać wszechobecną w serialu dwoistość. Praktycznie każdy z protagonistów w którymś momencie uwalnia swojego własnego wewnętrznego potwora. W sprzyjających okolicznościach nawet w najbardziej niewinnej istocie może się obudzić zło.
Obie przywołane opowieści uległy z czasem komercjalizacji. W kolejnych adaptacjach Doktora Jekylla i pana Hyde’a zmianie ulegają jedynie aktorzy odgrywający główne role, kontekst, a także efekty specjalne (w związku z tym odradzam Mary Reilly z 1996, której nie ratuje ani John Malkovich, ani Julia Roberts). Klasyczny dramat psychologiczny przekuto też z czasem w historię superbohaterską. Tragiczny w skutkach wypadek z promieniowaniem gamma sprawia, że gniew wywołuje u doktora Bruce’a Bannera stanowczo nadprzeciętne skutki. Pod płaszczem naiwnego wizerunku zielonego barbarzyńcy, wyrażającego się z prymitywną wręcz prostotą, kryć się ma – podług twórców, Stana Lee oraz Jacka Kirby’ego – obraz skumulowanej tłumionej ludzkiej wściekłości, atawistycznej potrzeby agresji i niszczenia, określanych, dodajmy, z autoironią jako tendencja amerykańska.
To wszystko jednak przykłady przemiany ufizycznionej. Przejdźmy zatem do sfery psychiki. Kontynuatorzy badań Freuda i Junga znaleźli dla metafor przedstawionych przez Stevensona i starożytnych Greków wytłumaczenie rozumowe. Odziali je zgrabnie, zgodnie z naukową nomenklaturą, w specjalistyczne frazy, odzierając z przenośnego znaczenia. Likantropia stała się chorobą, w wyniku której delikwent przekonany jest o własnej zwierzęcej tożsamości. Natomiast przypadek Jekylla i Hyde’a to idealna ilustracja schizofrenii (dziś oczywiście niekoniecznie związanej ze zjawiskiem tak zwanej „osobowości mnogiej”).
Kiedy tylko rozdwojenie jaźni uznane zostało za zaburzenie wymagające leczenia, zbrodniarze twierdzący, że za ich niegodziwości odpowiedzialna była część ich ja,pozostająca poza ich kontrolą, znaleźli się w dziwnie komfortowej sytuacji. Wzrosła liczba wykrytych przypadków mordów dokonanych przez osoby dotknięte tą przypadłością oraz ludzi odizolowanych w placówkach leczenia psychiatrycznego (tych, którzy sądzą, że mieli oni tam lepiej niż w więzieniu, odsyłam chociażby do American Horror Story: Asylum – fikcja, ale jakże przekonująca!). Owa tematyka stała się dochodowa także dla kina. Za przykład niech posłuży choćby Psychoza Hitchcocka.
Rozważając kwestię orzekania przez sąd o niepoczytalności sprawcy, zacząłem się zastanawiać, w jakim stopniu okoliczność ta stała się faktycznie jeno fałszywym usprawiedliwieniem, wymykiem, sposobem uniknięcia konsekwencji. Nie ma podstaw, by wątpić w istnienie rozdwojenia jaźni, ale usilne poszukiwania w sobie samym jakiejś niepojętej siły, która pozbawia pełni kontroli, a nawet steruje człowiekiem, wydaje się aż nadto wygodne. Czy istnienie tej wewnętrznej bestii, innej natury, odrębnej, niezależnej od reszty, mogłoby być misternym oszustwem własnego autorstwa, próbą desperackiego samousprawiedliwienia niewybaczalnych czynów, których zdarza się ludziom dopuścić? Może tak po prostu łatwiej znieść wyrzuty sumienia: zrzucić winę na inny aspekt swojego ja. A co, jeśli także starożytni woleli prędzej uwierzyć w nadnaturalne fenomeny, proces irracjonalnej przemiany fizycznej, spotwornienia, aniżeli zaakceptować popełnione czyny? Pytanie, czy osobowość mnoga stanowi współczesny odpowiednik dawnych klątw, z pewnością warte jest rozważenia.