Przeczytaliśmy

Czas ruszył. Roy Jacobsen, „Białe morze”

Na Barrøy spada czas. Brutalnie wywleka wyspę z bezdni i bezgodzin, w których dotąd pływała. Czas wciąga ją w wielką historię, inną niż ta, którą tworzyli sami jej mieszkańcy. W tej historii woda wyrzuca trupy i poranionych rozbitków, a kutry zamiast ryb transportują przesiedleńców. Na Barrøy spada czas i jest to czas wojny.

Między zamknięciem polskiego wydania Niewidzialnych, czyli pierwszej części sagi tworzonej przez Roya Jacobsena, a otwarciem Białego morza, kontynuacji cyklu, minęły niemal dwa lata. Okres ten wypełniało niecierpliwe oczekiwanie. Jako czytelnik bardzo chciałem znaleźć się z powrotem wśród rodziny Barrøy i śledzić ich losy opisywane oszczędnym, ale pięknym językiem. Spodziewałem się zastać wszystkich tak, jaki ich zostawiałem – zastygłych przy pracy. Tymczasem na wyspie nie spotkałem nikogo. Rodzina się rozproszyła. Skalisty, słabo rodzący kawałek lądu wystający z zimnego morza zamieszkiwała teraz tylko Ingrid. I miała ponad 30 lat. W świecie powieściowym minęła bowiem ponad dekada. Z bohaterką żegnałem się jako młodą dziewczyną, na którą spadły obowiązki właścicielki wyspy i nowej głowy rodu. Przeskok, jaki zdecydował się wykonać Jacobsen, wyrywa nas z narracji pierwszej części i każe zaczynać czytelnicze życie na wyspie raz jeszcze.

I wtedy właśnie zaczyna działać czas. A właściwie jego nowe ujęcie proponowane przez autora. W Niewidzialnych miarą czasu były pory roku, zbiory, wypasanie zwierząt, połowy. I nieuchronne zmiany, jak chociażby to, że ktoś się rodził, a ktoś umierał. Daty i godziny w świecie powieści właściwie nie istniały. Dzięki temu bohaterowie funkcjonowali jakby poza rzeczywistością. WBiałym morzu jest inaczej. Wojna od początku wtrąca się w powieść. Umiejscawia czytelnika w znanym mu momencie historii i wskazuje na kontekst wydarzeń. Wyspa staje się przez to dla nas czymś bardziej realnym, ale jednocześnie traci swój oniryczny klimat, obecny w pierwszej części sagi.

Dla bohaterki rozbity przemocą i poraniony świat przyjmuje postać rosyjskiego jeńca, który uratował się z tonącego okrętu. W obliczu tego spotkania Ingrid musi zachować się tak, by tryby najokrutniejszego zegara XX wieku nie zmieliły wyspy i dziedzictwa Barrøy. Ale pojawienie się gościa to też początek uczucia. Wydaje się to banalne, zbliżające całą historię do wojennych melodramatów. I trochę tak jest. Ale Jacobsen robi, co może, by zniwelować sentymentalizmy. Czy mu się to udaje, to już pozostawiam subiektywnej ocenie, ale ostatecznie orientujemy się, że i miłość spełnia tu funkcję czasomierza – Ingrid liczy dni od ostatniego spotkania, kalkuluje, przypomina, rachuje tygodnie. Znowu czas. Autor nie daje nam zapomnieć o jego upływie. Tak, jakby chciał nieustannie zaznaczać, że ucieka. Lub może, że nadchodzi coś nowego. Albo i jedno i drugie. Takiej interpretacji chyba najbezpieczniej się trzymać, bo są w Białym morzu zarówno postacie, dla których będzie już za późno na zmianę, jak i takie, które czeka nowe otwarcie.

Wojna zmienia też skalę postrzegania. Wyspa nie jest już miejscem, gdzie odległości i wielkości są relatywne. Otwiera się nowy horyzont, a bohaterka musi konfrontować się z obcością postaci i miejsc – Rosjanin, uchodźcy, ludzie odmiennych zwyczajów, pełne morze, zupełnie inne niż przybrzeżne wody wyspy, oraz szpital psychiatryczny – w pewnym sensie również wyspa, na której to Ingrid jest rozbitkiem. Barrøy traci swoje niewidzialne ściany i staje się częścią większego świata. To znaczące w kontekście historii Norwegii, która niedługo po wojnie zaczęła przechodzić gospodarczą rewolucję i szybko zmieniła się z rybackiego kraju w technokratyczną republikę czerpiącą ogromne dochody z wydobycia i sprzedaży ropy naftowej. Wyspa musi się już liczyć ze wskazówką historii i nie pomoże utrwalone w jednej ze scen nastawianie domowego zegara według własnego widzimisię. Mieszkańcy Barrøy nie zaczarują czasu i nie pozostaną nietknięci. Świat przed wojną, choć dla mieszkańców wyspy brutalny i niewybaczający błędów, zdawał się działać według ich zasad. Teraz trzeba się dostosowywać do nowych reguł, a sprostanie im wymaga przede wszystkim scalenia rodziny. Ściągnięcia krewnych z odległych miejsc, wysłania zachęcających do powrotu listów, przygotowania im miejsca do życia. Ponowne zaludnianie wyspy to miniatura odbudowywania świata po wojnie. Od tej chwili walka będzie się toczyć nie o przeżycie na wyspie, lecz o dotrzymanie kroku rzeczywistości poza nią.

Białe morze sprawdza się jako kontynuacja i broni jako powieść, ale wygórowanych oczekiwań, jakie wobec powieści miałem po lekturze Niewidzialnych, niestety nie spełnia.  Druga część trylogii nie wykorzystuje potencjału, jaki tkwił w przedstawionym czasie akcji. W pierwszej części piętno odciskała na bohaterach sama surowość wyspy. Tutaj autor przestał się skupiać na Barrøy, by dać więcej miejsca wojnie. Ale ten okrutny etap historii zdaje się w ogóle nie kształtować charakterów postaci, nawet jeśli stają się jego ofiarami. Wojna jest tłem i uzasadnieniem wydarzeń, ale niczym poza tym. Spodziewalibyśmy się w myślach bohaterów odnajdywać ciężar czasów, tak jak w Niewidzialnych czuliśmy ich niepewność związaną z każdym nadchodzącym sztormem. Autor zawiódł te oczekiwania. Choć efekty walk i okupacji są widoczne, to zdają się dekoracjami na scenie, a o emocjach wywołanych wojną dowiadujemy się tylko wtedy, gdy zostają wprost wyartykułowane.

Jacobsen, pisarz dobrze rozumiejący wyspiarską mentalność, potrafi opisać trudy egzystencji zależnej od obfitości łowisk i kaprysów morza. Ale gdy wyspa przestała władać życiem bohaterów i autor wstawił na jej miejsce wojnę, nie sprostał wyzwaniu. Najlepiej uwidacznia się to w momencie, w którym obie osie fabuły, tj. wyspiarska i wojenna, łączą się w jedno w rozdziale opisującym transport uchodźców. To zdecydowanie najlepszy moment powieści – naturalistyczna scena ukazująca cierpienia cywilów. Ale o jej wspaniałości przesądza umiejscowienie. Rozgrywa się bowiem na łodzi, na pełnym morzu. W miejscach, których brutalność zna też sam Jacobsen.

Powieści nie można odmówić surowego piękna. Norweski autor zadbał o to, byśmy czuli  porywisty wiatr, przeszywający mróz odbierający czucie w dłoniach i kłujący w twarz deszcz. Odbiciem tego nieżyczliwego klimatu są postacie wybuchające gwałtownością tak zachowań, jak uczuć. Ale te pozytywne aspekty sagi Barrøy nie wystarczają, by uznać Białe morze za dzieło godne tych samym wyróżnień, co Niewidzialni. Nowa powieść Jacobsena to raczej tylko łącznik między częściami trylogii. Dół fali, za którą pędzi już na nas kolejne uderzenie. Taką mam przynajmniej nadzieję. I jeśli moje przewidywania się sprawdzą, być może w przyszłości spojrzę na Białe morze przychylniejszym okiem.

autor: Roy Jacobsen

tytuł: Białe morze

wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie

miejsce i rok wydania: Poznań 2019

liczba stron: 263

format: 156 × 212 mm

okładka: twarda

W wydawanej przez Wydawnictwo Poznańskie serii dzieł pisarzy skandynawskich ukazało się też wznowienie Pożegnania z Afryką Karen Blixen. Pozostając na tych samych terenach, polecamy również Listy Tove Jansson. O obu książkach pisała Monika Jasek. Z zupełnie innej beczki proponujemy zaś recenzję znakomitego Jokera. Wrażeniami po filmie dzieli się Antoni Kaja.

(Ur. 1991) Poeta, prozaik, felietonista. Wzrost - 176 cm. Szczupły. Oczy koloru szarozielonego. Bez nałogów i obciążeń finansowych. Jego ulubiona liczba to 100000000. W przyszłości chce zostać samolotem.

    1 Comment

    1. […] A od czego zacząć przygodę z Serią Dzieł Pisarzy Skandynawskich, jeśli nie z pierwszą wydaną powieścią Białe morze? […]

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %