Wiedzieliśmy w co się bawić
„Wakacje, znów będą wakacje / Na pewno mam rację wakacje będą znów” śpiewał przed laty Kabaret OTTO i mieli rację warszawscy artyści. Dziś już wakacje, podczas których staraliśmy się zaklinać rzeczywistość beztroską i udawaną normalnością, minęły. Jakie będą przyszłoroczne, nikt nie potrafi powiedzieć, za to dzięki Wojciechowi Przylipiakowi wiemy doskonale, jak spędzaliśmy urlopy w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
Dziś przywykliśmy do luksusów cztero- i pięciogwiazdkowych hoteli. Socjologowie najpewniej zauważyliby, że często gubimy się w świecie eleganckich wnętrz i uprzejmej obsługi. Bywa, że zachowujemy się jak chochoł na salonach, na uprzejmość reagujemy jak nowobogaccy, a szwedzki śniadaniowy stół traktujemy jak darmowy magazyn jedzenia „na później”. Okazuje się, że wzorce wyniesione z siermiężnych lat PRL-u pokutują w kolejnym pokoleniu wczasowiczów.
Wojciech Przylipiak postanowił opisać, jak kiedyś spędzało się wolny czas. Nie tylko na urlopach na wywczasach, ale także w niedziele, na działce, po pracy i szkole. Złożył książkę z własnych wspomnień i dotarł do wielu źródeł, opisujących te zjawiska. Bibliografia jest imponująca i po jej prześledzeniu od razu nabieramy pewności, że autor potraktował temat niezwykle drobiazgowo. Stworzył obraz tych chwil doby zegarowej, której najbardziej obawiała się komunistyczna władza.
Bo pomyślmy – w pracy i szkole wszystko było zaplanowane, skontrolowane i dopilnowane. W czasie wolnym obywatel mógł robić to, co chciał. Władza to dostrzegała i pod przykrywką troski o podstawową komórkę społeczną (tak określano w PRL rodzinę), starała się angażować dorosłych i dzieci w organizowane formy odpoczynku. Rozmiary tej akcji były oczywiście zależne od możliwości i dziś widać jak ewoluowały. Na początku gdy najważniejsza była odbudowa kraju, odpoczynek i czas wolny ważył mniej od cegły, z której odbudowywano powojenne ruiny. Wtedy zresztą dni wolnych było mniej, bo Polacy przez trzy dekady pracowali przez sześć dni w tygodniu. Władza musiała zagospodarować tylko niedzielę i pozostałe popołudnia. Z czasem pomyślano o wczasach pracowniczych w kraju i wycieczkach zagranicznych. Z perspektywy czasu widać, że apogeum rodzajów korzyści, jakie obywatel mógł skonsumować w czasie wolnym od pracy, nastąpiło w drugiej połowie lat 70-tych. Czyli w słynnej „dekadzie Gierka”, gdy „kraj rósł w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”, jak głosiło jedno z haseł propagandowych.
W 1948 roku otwarto pierwszy Klub Międzynarodowej Prasy i Książki (KMPiK). To na sieci tych klubów powstał w latach transformacji ustrojowej i gospodarczej Empik. Olgierd Budrewicz nazywał je „barami mlecznymi dla ludzi z potrzebami kulturalnymi”. Ale sądzę, że ta opinia była krzywdząca, bo powodzenie klubów przerosło chyba oczekiwania władzy. Placówki oferowały 180 tytułów prasowych z 30 państw. W samym 1957 roku sprowadzono do nich 900 tys. zagranicznych pism.
W Klubach odbywały się spotkania z ludźmi kultury, poetami, pisarzami, lekarzami, sportowcami. Wanda Rutkiewicza opowiadała o zdobywaniu ośmiotysięczników, znani lekarze mówili o mechanizmach powstawania chorób i o tym, jak im zapobiegać, Czesław Niemen dawał minirecitale, piłkarze klubów pierwszej ligi opowiadali o swoich meczach, a Andrzej Wajda zdradzał kulisy pracy nad swoimi filmami. (s. 53)
Tak było w miastach, ale nie zapominano o wsiach. Tam zaczęto od otwierania bibliotek. W końcu hasło „Bibliotekarz to żołnierz rewolucji kulturalnej” zobowiązywało. Tam, gdzie nie było bibliotek, docierały bibliobusy lub wagony-księgarnie. Na kółkach zaczęło następnie docierać do wsi kino. W 1950 roku po błotnych drogach i w kurzu pól jeździło 200 kinobusów. Z kolei rolę miejskiego KMPiK-u pełniły Kluby „Ruch”.
A jak czas spędzali najmłodsi obywatele PRL-u? Zanim zaczęli korzystać z klubów, popołudnia po szkole organizowali sobie we własnym zakresie. Sam pamiętam, jak w latach 70-tych wymyślaliśmy z kolegami podwórkowe zajęcia. Jedne inspirowane były obejrzanymi filmami (np. Kosmos 1999), inne przeczytanymi książkami. Zakładaliśmy kluby w blokowej piwnicy lub rywalizowaliśmy na wielu płaszczyznach z kolegami z sąsiedniego podwórka. Potem przyszła fascynacja polskimi piłkarzami „Orłami Górskiego” i szukanie lokalnych tajemnic wzorem Pana Tomasza, bohatera cyklu książek Pan Samochodzik. Pod tym względem nie różniliśmy się od naszych rówieśników z innych miejscowości. Inne mogły być tylko tematy zabaw, ale też graliśmy w tzw. „pikuta” scyzorykiem, „króla” futbolówką, „wyścig pokoju” kapslami, skakaliśmy „w gumę”. Potem przyszedł czas prywatek i kaset video oglądanych wspólnie, u tego kolegi, który dysponował odtwarzaczem.
Najważniejszy, bo najdłuższy czas wolny przychodził oczywiście w czasie urlopu. Można było porzucić niedzielne pobyty na ogródkach działkowych i wyjechać na dwa tygodnie do Kołobrzegu, Jastarni, Ustki, Sopotu, Karpacza, Zakopanego lub nad mazurskie jeziora. Pojechać tam własnym samochodem, autostopem, pociągiem czy zatłoczonym autobusem PKS-u. Autor bardzo przejrzyście opisuje w książce z jakim trudem, ale także zaangażowaniem Polacy zabierali się za przygotowania do urlopu i jak sprawnie potrafili wszelkie niedogodności zamienić na atrakcje. Jak wspaniale działała urlopowa pomoc sąsiedzka, jak szybko potrafiliśmy nawiązywać nowe znajomości i radzić sobie z każdą niewygodą.
Czas wolny w PRL to dobrze napisana kronika tamtych czasów widziana przez pryzmat leniwych dni. Wiele przykładów opisanych w książce pochodzi z życia autora, który dzieciństwo spędził w opisywanych czasach i podaje szereg przykładów z autopsji. Dowiecie się, czym był Fundusz Wczasów Pracowniczych, co w ośrodkach wczasowych robił KO-wiec, dlaczego przyczepa kempingowa to było marzenie wszystkich „namiotowców”, jak wymigiwać się z przestrzegania ciszy nocnej oraz czym różniły się kolonie od obozów. Przylipiak nie szczędzi czytelnikowi nie tylko wielu ciekawych, a często zabawnych, opisów zwyczajów urlopowych Polaków. Wszystko okraszone jest mnóstwem archiwalnych zdjęć, które u osób w średnim wieku na pewno wycisną sentymentalną łzę i przypomną dawne czasy.
Autorowi należą się brawa za oddanie ducha PRL-u i sporą pracę przy szukaniu materiałów źródłowych. Dostajemy fenomenalny dowód na to, że Polacy posiedli niemal magiczną zdolność przemieniania szarości w tęczę za pomocą najprostszych (i przy tym genialnych) sposobów. Cytując tytuł piosenki Wojciecha Młynarskiego, wiedzieliśmy „w co się bawić”. Wydaje się, że dziś już tej pomysłowości można ze świecą szukać w luksusowych urlopowych apartamentach, utopiła się chyba w przyhotelowych basenach, znikła w talerzach pełnych egzotycznych specjałów i szklankach wypełnionych kolorowymi drinkami. Zmienił się styl spędzania wolnego czasu i pewnie nadmiar możliwości nieco stępił naszą kreatywność.
Po lekturze książki warto zajrzeć na bloga Przylipiaka. Na stronie „BufetPRL” daje upust swojej fascynacji Polską sprzed kilku dekad. Pisze tam nie tylko o czasie wolnym, ale także pokazuje zgromadzone przez siebie pamiątki, dziś rzeklibyśmy – gadżety.
autor: Wojciech Przylipiak
tytuł: Czas wolny w PRL
wydawnictwo: MUZA
miejsce i rok wydania: Warszawa 2020
liczba stron: 384
format: 165 x 220 mm
okładka: miękka ze skrzydełkami
Ciekawy opis urlopowych nadmorskich zwyczajów przynosi książka Bałtyk zza parawanu.
A opis jednej z najlepiej zorganizowanych akcji angażowania młodzieży w pożyteczne spożytkowanie czasu wolnego poznacie dzięki książce Niewidzialna ręka.