Czy w trykocie tylko trupy?
Co roku na
ekranach kin pojawia się kilka filmów o superbohaterach, seriali to już nie
zliczę, w kioskach i Empikach nietrudno o tomy ze znakiem Marvela czy DC, a merchandising
kwitnie. Czy nadeszła kolejna złota era herosów w trykotach? A może to
raczej pochód żywych trupów, wciąż znoszących złote jaja i trzymających je w
swoich kikutach cuchnących zgnilizną?
Przyznaję,
że do badania tematu współczesnych komiksów z superbohaterami w rolach głównych
podeszłam z określoną tezą. Tego typu historii z wydawnictwa DC przeczytałam
tylko kilka, i to wcale nie najnowszych, Marvel za to wpadał w moje ręce dużo
częściej (przede wszystkim dzięki „Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela”), ale to
wciąż nie były dzieła i dziełka z bieżącej chwili, takie prosto z piekarni, świeże
i jeszcze gorące. Wiadomości docierające do mnie z fanowskich stron
internetowych i forów komiksowych pozwalały jednak na to, aby w moim umyśle
wytworzył się obraz tasiemcowatej telenoweli z charakterystycznymi zwrotami
akcji opartymi na spektakularnych śmierciach i powrotach zza grobu, zmianach
tożsamości, Niespodziewanych Faktach z Przeszłości, Które Wywracają Historię do
Góry Nogami – a wszystko to podkręcone motywami fantastycznymi typowymi dla
tego gatunku.
Supertelenowela
Weźmy na
przykład piąty tom serii The Superior
Spider-Man zatytułowany Superior
Venom. Nie jest on co prawda jakąś świeżynką, bo w Stanach Zjednoczonych opublikowano
go w 2014 roku, ale wydawnictwo Egmont wzbogaciło ostatnio polski rynek tym
komiksem. Jak to często się dzieje z każdym serialem – telewizyjnym, książkowym
czy komiksowym – na początku odbiorca dostaje przypomnienie ostatnich wydarzeń,
ewentualnie przebitki z dużo wcześniejszych przygód, które mogą okazać się
istotne przed seansem/lekturą najnowszego odcinka.Co musimy
wiedzieć, zanim zanurzymy się w fascynujący świat Superior Venoma?
„Kiedy Otto Octavius umierał, najlepszą sztuczkę
zostawił na koniec: zamienił się ciałami z Peterem Parkerem. W rezultacie Otto
zyskał niezwykłe umiejętności Spider-Mana, a także wszystkie wspomnienia
Petera”.
„Z pomocą spider-botów przez cały czas monitoruje miasto. Stworzył nawet swoją bazę, którą nazwał »pajęczą wyspą«”.
„Peter Parker założył nową firmę, gdzie bez wątpienia będzie nadal doskonalił arsenał broni przeciwko znanym przeciwnikom Spider-Mana”.
„Jako nastolatek Flash Thompson był największym fanem Spider-Mana. Teraz działa jako Agent Venom, a jego kombinezon to obcy pasożyt, dający gospodarzowi zdolność zmiany wyglądu oraz moce podobne do tych, które posiada Spider-Man. Symbiont Venom był kiedyś wrogiem Spider-Mana, ale Spider-Man i Agent Venom nigdy się nie spotkali”.
Nawet jeśli
teoretycznie znam każdą z wymienionych postaci, jeśli przeczytałam całkiem
sporo zeszytów o przyjacielskim pajęczaku z sąsiedztwa, jeśli obejrzałam
wszystkie ich adaptacje filmowe, to i tak moją raczej naturalną reakcją jest
pytanie: „WTF, do cholery???”. Pomińmy zamianę ciał, boty, wyspy, nowe życie
symbiontów i takie tam. Ale skoro umierający Otto zamieszkał w ciele Petera, to
czy ten drugi nie powinien umrzeć? Czemu więc żyje i jeszcze na dodatek zakłada
firmy? To teraz mamy dwóch Parkerów? I z którym nie spotkał się Agent Venom
a.k.a. Flash Thompson?Czy chcę
znać odpowiedzi na te pytania? Cóż, nie zaczynam ich szukać, bo wyobrażam
sobie, że obecnie – po trzech latach od opublikowania tej historii – okaże się,
że Otto to tak naprawdę syn cioci May i równocześnie matka Parkera, a wujek Ben
nigdy nie umarł, tylko egzystuje do dzisiaj jako pasożyt Venom, pragnący
bliskości drugiego człowieka.
Popychanie superwózeczka
To prawda,
zupełnie nie mam ochoty dociekać, czemu Kapitan Ameryka jest teraz czarnoskóry,
a Thor stał się kobietą (czy tam kobieta stała się Thorem). Jeśli to takie
zabiegi marketingowe zwiększające czytelnictwo, to najwyraźniej nie załapałam
się do grupy docelowej. Niemniej jednak jestem dosyć ciekawska, nie skazałam więc
tematu na gnicie gdzieś w zapomnianej szufladce mojego umysłu. Zapytałam wprost
członków jednej z facebookowych grup dla fanów komiksu, czy nie uważają, że
czytelnicy niepozostający na bieżąco z historiami superbohaterów, szanujący
swój czas oraz ceniący swoją inteligencję nie mają tak naprawdę czego szukać we
współczesnych seriach.W
odpowiedzi dostałam długą listę polecanych tytułów z tego i poprzedniego roku, pochodzących
głównie z Marvelowskiej stajni. Dokonałam zupełnie subiektywnego wyboru i oto
wracam do was z małym przekrojem wiadomości z uniwersum superbohaterów.Zacznę od
najgorszej z moich ostatnich lektur, żeby zbyt drastycznie nie wyciągać
szanownych czytelników z bagna wcześniejszego hejtu. Spójrzmy więc na serię Defenders Briana Michaela Bendisa
(scenariusz) i Davida Marqueza (rysunki). Co widzimy? Prostą akcję, która poza pchaniem
do przodu wózeczka z kolejnymi przygodami bohaterów nie wnosi żadnych lepszych
wartości. Chamskie cliffhangery, których jedyną funkcją jest wywołanie reakcji „wow-Punisher-zabija-Defendersów-muszę-kupić-kolejny-zeszyt”
(nie zabija, nie kupujcie). Do tego znajdziemy całkiem sporo sekwencji rodem z
filmów sensacyjnych i fabułę – ale marną, bo wszystko można streścić w kilku zdaniach
pojedynczych.Gdybym
poprzestała na tym tytule, moja prostacka teza oparta na przeczuciu i strzępach
informacji prosto z internetu zostałaby potwierdzona i mogłabym triumfującym
tonem oznajmić, że superheroes are dead.
(Tak naprawdę to was oszukuję, Defenders to
ostatnia z przeczytanych przeze mnie pozycji, ale zdanie efektowne, co?)
Superparodia
Dalej na warsztat
bierzemy Nextwave: Agents of H.A.T.E. Warrena
Ellisa (scenariusz) i Stuarta Immonena (rysunki). To co prawda seria już
troszkę starsza (2006-2007), ale pasuje do mojego łańcuszka „od gorszego do
lepszego”, więc naginam zasady, które sobie narzuciłam.Dajcie mi punkty za
uczciwe przyznanie się do winy – mogłam ten fakt pominąć i co wtedy,
sprawdzilibyście sami?Mamy tu
ewidentnie do czynienia z gatunkiem komediowym, a nawet parodystycznym –
wystarczy spojrzeć na tytuł; nawiązanie do Agents
of S.H.I.E.L.D. jest oczywiste i zrozumiałe nawet dla tych, którzy komiksów
nie czytali, a Nicka Fury’ego znają tylko jako postać graną przez Samuela L.
Jacksona. Tym razem akronim rozwija się w nazwę nowej agencji(The Highest
Anti-Terrorism Effort), ale część bohaterów, takich jak chociażby Captain
Marvel,można łatwo skojarzyć z uniwersum Marvela, więc powiązanie ze stajnią pozostało.Żeby
cieszyć się tą historią, nie trzeba wcale wiedzieć, co jak dopasować do czego.Stracić
można co najwyżej tylko warstwę parodystyczną – za czym akurat bym nie tęskniła,
bo nie przepadam za tym gatunkiem. Natomiast fabuła i rysunki dają radę, tym
bardziej że humor został mocno podkręcony, a jeśli ktoś lubi intertekstualne
wyłapywanki, to powinien się ucieszyć na wieść o licznych nawiązaniach (chociażby
do Doktora Who).
Pokręcone przygody superduetu
Ach, i
teraz przechodzimy do czegoś, co przyniosło mi dużo przyjemności, satysfakcji i
pozytywnego zadziwienia komiksem superbohaterskim. Duet uwielbiany przez tłumy od
występu w Strażnikach galaktyki w 2014
roku – Rocket i Groot – dostał własną
serię o zaskakującym tytule Rocket
Raccoon and Groot.Artyści,
style i historie zmieniają się w trakcie dziesięciu odcinków, ale na szczególną
uwagę zasługują poczynania Scottie’ego Younga (scenariusz) i Filipe Andradego
(rysunki) w pierwszych trzech zeszytach. Panowie stworzyli przepiękny komiks, z
cudnymi ilustracjami – żadne tam płaskie kolory i mocne kontury. Oko czytelnika
może rozkoszować się artystyczną, niby niedbałą kreską, rozrzuconymi tu i ówdzie
plamami i ryśnięciami oraz paletą fantastycznie skomponowanych barw. Czapki z
głów przed kolorystą (? – z ang. color
artist) Jeanem-François
Beaulieu.
Akcja jest
poprowadzona wyśmienicie. Czuć w niej dużo typowo filmowych zabiegów, takich jak
łańcuch jednokadrowych scen w retrospekcji czy szybkie przebitki zapętlonych
sekwencji scalonych wspólnym motywem. Autorzy doskonale bawią się formą i
treścią, rzucając fantazyjnym humorem. I chociaż styl rysunków bywa czasem
dosyć bajkowy, jakby stworzony na potrzeby historii dla dzieci o nieogarniętym
drzewie i wygadanym szopie, to ABSOLUTNIE nie pokazujcie tego komiksu nieletnim
– poziom brutalności oceniam jako wysoki.Ciekawostka
#1: Raccoon także pogubił się w genderowych zwrotach akcji serwowanych przez
Marvela.
Ciekawostka
#2: Okazało się, że po milionowym przeczytaniu nieśmiertelnej kwestii Groota
moje oko zaczęło traktować wszystkie dymki z tekstem „I am Groot” jako część
rysunku – mój mózg nie widział już w tych miejscach liter do przeczytania.
Super superbohaterstwo!
Na koniec kilka
słów ode mnie o dwóch seriach – bo i tak już się rozpisałam, więc mam obawy, że
niewiele osób doczyta do końca. Ale doczytać warto, bo na koniec zostawiłam
najlepszości! Oto więc jeśli potrzebujecie komiksowej lektury z powalającymi
rysunkami, niesztampowo poprowadzoną akcją, historią mówiącą o ważnych sprawach
dotyczących człowieczeństwa, społeczeństwa, tożsamości, filozofii – wybierzcie
sobie jeden z poniższych tytułów, a najlepiej oba.Zacznę od
serii Vision, czyli solowej historii
androida znanego publiczności z Marvelowskich filmów, stworzonej przez Toma
Kinga i Gabriela Waltę. Otóż ten rozsądny w miarę gość postanawia na własnej
skórze wypróbować casus Pinokia –
zakłada (czyli wytwarza w laboratorium) rodzinę, przeprowadza się na
przedmieścia i marzy sobie, że jeśli będzie bardzo grzecznym chłopcem, stanie
się Prawdziwym Człowiekiem. Sielanka, zanim zacznie się na dobre, zamienia się
w cholerną sieczkę.Po drodze znajdujemy
oczywiście wątki dotyczące natury człowieczeństwa i kwestii moralności. Mamy
motywy typowe dla sztuki z nie-ludzkim bohaterem, androidem – jak na mój gust
nieco zbyt typowe, już gdzieś to wszystko widziałam/czytałam. I kiedy te
wszystkie elementy stają się bardzo zajmujące dla czytelnika, to i tak nic nie
przebija kontrastu między kolorystyką w stylu gumy balonowej (z jasnymi,
radosnymi różami i zieleniami) a mroczną, niepokojącą treścią. Ciarki
gwarantowane.A skoro już
pokrywa nas gęsia skórka, płynnie przechodzę do drugiej serii – Moon Knight (Jeff Lemire, Greg
Smallwood). To zdecydowanie wariacka historia. I to nie tylko dlatego, że część
akcji dzieje się w szpitalu psychiatrycznym, a bohater cierpi na zaburzenia dysocjacyjne tożsamości (tzw. rozdwojenie jaźni).
Chodzi raczej o to, w jaki sposób autorzy wykorzystują te okoliczności do
wykreowania doświadczenia czytelniczego, które jest wyjątkowe i niepowtarzalne.W Moon Knight wszystko się zgadza,
wszystko jest spójne, chociaż jednocześnie pozostaje niesamowicie niejednorodne
i poplątane. Bohater ma kilka alter ego – wprowadźmy do komiksu kilka zupełnie
odrębnych stylów rysunku. Bohater bierze psychotropy – wprowadźmy trochę
psychodelicznych wizji, nie pozwólmy odróżnić mary od snu, rzeczywistości od
maligny, prawdy od fantazji. Dorzućmy do tego zabiegi metaliterackie i
postmodernistyczne, dorzućmy pytania o tożsamość, dorzućmy intertekstualność i
wciągającą akcję, która nie zwalnia tempa. Ten komiks ma naprawdę wszystko,
zostawia odbiorcę z szeroko otwartymi oczami i strużką śliny cieknącą po
brodzie z podniecenia – lepiej podczas lektury trzymać się z dala od
pracowników zakładówzamkniętych, bo można samemu wylądować w kaftanie
bezpieczeństwa i pokoju bez klamek.A zatem –
czy w trykotowych gatkach chodzą już tylko trupy? Czy historie o superbohaterach
mogą konkurować między sobą jedynie pod względem skomplikowania fabuły rodem z
przerysowanej telenoweli? Odpowiedź jest prosta (chociaż tak naprawdę
skomplikowana, zajęła mi przecież pięć stron, a ledwo liznęłam tematu): NIE, a
przynajmniej nie zawsze.Trzeba dobrze poszukać, a znajdzie się perły godne
miejsca w koronie sztuki komiksowej.