Erotyczna inwazja XXI wieku
A jak było kiedyś? Większość z nas widziała kiedyś przynajmniej jeden z tych starszych filmów o Jamesie Bondzie. Choć nie stroniły od przemocy, obrazy te posiadały szczególną cechę: ukazywały sceny łóżkowe w całkiem zmyślny sposób. Sekwencja zazwyczaj kończyła się w momencie, gdy szpieg zaciągnął już kobietę do łóżka; czasem przedstawiano nam jeszcze scenę pocałunku, a potem kamera kierowała się w stronę sugestywnie rozrzuconych ubrań i… następowało zgrabne przejście do poranka, pozostawiające całą resztę wyobraźni widza.
Wtedy była to, rzecz jasna, kwestia swego rodzaju tabu – ileż kontrowersji wywołała chociażby scena przesłuchania Sharon Stone w Nagim instynkcie! Teraz, kiedy konwencję już ostatecznie przełamano, a społeczeństwo wydaje się o wiele bardziej wyzwolone, ma miejsce tendencja odwrotna. Zamiast stronienia od erotyki ładuje się ją w utwory aż do przesady, pod byle jakim pretekstem, nawet nachalnie. Przykład? Jeden z tych głośniejszych to Gra o tron – serial, którego fabułę ukształtowano w taki sposób, aby wypełnić, zdawałoby się, jakieś dziwne standardy nagości wyznaczone dla każdego odcinka (nie wspominam na razie o wyeksponowanych wątkach homoseksualnych, ponieważ do tej kwestii jeszcze wrócimy). Zupełnie niepotrzebnie wciśnięto również incydentalny (? Oby!) trójkąt miłosny do drugiego sezonu wyśmienitego serialu House of Cards.
Nie zrozumcie mnie źle – nie istnieje żaden powód, dla którego seks nie powinien być obecny w kinie lub telewizji; nie bądźmy pruderyjni, to nie czasy na podobne zachowanie. Wielką rolę odgrywa jednak sposób wykorzystania erotyki. Niektóre produkcje zwyczajnie bazują na seksie (smutne, że często pochodzą one ze stajni HBO, słynącej przecież z naprawdę dobrych dzieł): Czystą krew na przykład od początku promowano jako opowieść przesyconą brutalnością i erotyzmem, wampiry i inne nadnaturalne istoty funkcjonowały tam tylko na dokładkę. Dopóki można było mówić o równowadze między przygodami sensu stricto a łóżkowymi ekscesami, dopóty serial chwalili zarówno widzowie, jak i krytycy. Z czasem jednak sypiał tam każdy z każdym, a historia traciła smak i sens.
Przykładem lepszego wykorzystania tego rodzaju motywów jako fabularnej bazy może być kanadyjska Zagubiona tożsamość (aczkolwiek ostatnimi czasy serial zaczyna cierpieć z powodu podobnych bolączek – w końcu to już piąty krzyżyk na karku). Protagonistka telewizyjnej produkcji, Bo, jest sukkubem, czyli istotą, która „żywi się” przez seks, odbierając partnerom część (albo całość, wtedy pojawiają się problemy) ich energii życiowej. W związku z tym urodziwa heroina ląduje z kimś w łóżku podczas prawie każdego odcinka, a ponieważ nie ma ona przy tym szczególnych preferencji co do płci, możemy oglądać nader liczne sceny o charakterze, no cóż, lesbijskim. Oprócz tego jednak, co niezwykle istotne, mamy do czynienia z ciekawym przykładem opowieści spod znaku urban fantasy, pełnej zwrotów akcji, sympatycznych bohaterów oraz ciekawych odwołań kulturowych. W ramach przyjętej konwencji całość jak najbardziej gra, nie przekraczając przy tym granic dobrego smaku.
Dwa lata temu stacja Showtime pokazała, że o seksie naprawdę można opowiadać ciekawie i inaczej, a zrobiła to, cofając się w przeszłość. O Masters of Sex zrobiło się swego czasu całkiem głośno – nie tylko dlatego, że próbował on, jak głosił slogan, „pobudzić amerykańską ciekawość [wobec seksu]”. Źródłem zaskoczenia stał się sposób, w jaki tego dokonywano. Robiono to bardzo elegancko, jednocześnie prezentując widowni kawałek historii (rzecz dotyczy pionierskich badań nad seksualnością), a także opowieść o dążeniach do przełomu oraz o zmaganiach ze społeczno-kulturowymi konwenansami.
Kwestię, którą teraz poruszę, sugerowałem już kilkakrotnie. Mam na myśli mnożące się od dłuższego czasu w kinie i telewizji wątki homoseksualne. O ile Tajemnica Brokeback Mountain czy świeże obyczajowe Spojrzenia starają się przez to coś powiedzieć, zabrać głos w dyskusji nad seksualnością, o tyle sztucznie tworzone fabuły stanowiące pretekst do ukazania stosunku osób tej samej płci stanowią deklarację innego rodzaju. Czasem można odnieść wrażenie, że mamy tu do czynienia albo z chęcią zaszokowania widza (jednak takie sceny wprawiają raczej w obrzydzenie niż w osłupienie), albo z próbą publicznego zakomunikowania: jestem na czasie, nie potępiam! Zahacza to o autoreklamę; nie wahajmy się użyć tego stwierdzenia. Ponownie zaznaczam – potrzebujemy dyskusji, ale nie tędy droga.
W literaturze mamy do czynienia z kłopotem innego rodzaju. Wraz z zawitaniem na listach bestsellerów – o tak, jakżeby inaczej – Pięćdziesięciu twarzy Greya, z kontynuacją tej powieści, a także z rozkwitem beletrystyki ewidentnie odtwórczej konceptualnie, tendencje sadomasochistyczne znalazły się na językach. Jakżeż popularne stało się z dnia na dzień to połączenie markiza de Sade z baśnią o zagubionym dziewczęciu, czekającym na swego uroczego księcia! I za pstryknięciem palca – pstryk! – mamy już film, ba, mamy idealny prezent na walentynki. Co kto lubi, ale według mnie tendencja zdecydowanie zakrawa na niepokojącą.
W
dziwnych czasach żyjemy. Niby jesteśmy nowocześni, tolerancyjni – parady równości,
politycy odmiennej seksualności etc. – ale niejako na pokaz, bo „nie wypada
inaczej”. Widać to tak na dużym czy małym ekranie, jak i na kartach książek.
Może nieco generalizuję tę kwestię, doszukuję się dziury w całym, a nawet
dokonuję nadinterpretacji. Spójrzmy jednak chociażby na małostkową sprawę
dewastacji warszawskiej tęczy. Przed nami jeszcze daleka droga do prawdziwej
otwartości. Brak oporów przed ukazywaniem erotyki w popkulturze to żaden dowód
tolerancji, a jedynie kolejny wyznacznik nieco kuriozalnej epoki. Cytując znów
otwarcie Głowy rodziny (i nie negując
przy tym zalet postępu): „gdzie się podziały te dawne wartości, na których wcześniej
polegaliśmy”, a przynajmniej niektóre z nich?