F65.5
Witam Panie, Panów i po krótkim, acz niezbędnym przez wzgląd na wymogi formalne leadzie, chciałbym przejść do pytania, czy podoba się państwu to:
Albo to:
Jakiej odpowiedzi sobie Państwo udzieliliście?
Bo ja, drodzy Państwo, takiej: Nie podoba mi się. To syf. Barachło. Bezsensowna łupanina wypełniająca eter komercyjnych stacji radiowych i landrynkowo prostackich kanałów muzycznych w tefałce. Chętnie dorzuciłbym jeszcze jakieś fekalne inwektywy, ale wstrzymam się przez wzgląd na Państwa być może wrażliwe żołądki. Poprzestanę na tym, co już powiedziałem, gdyż to i tak z nadwyżką wyjaśnia mój stosunek do powyższych.
A jednak, proszę Państwa, tak jak pies czerpie przyjemność z tarzania się w gównie, tak i ja doznaję nieomal ekstatycznej rozkoszy w chwili słuchania muzyki z antypodów mego gustu. Owszem, podchodzę do niej z punktu widzenia – w cudzysłowie – badacza, uzbroiwszy się w świadomość kontekstu jej powstawania. Wierzcie mi jednak Państwo, że mimo to jest w mym zachowaniu pierwiastek masochizmu.
Muzyczne BDSM
A jakież to korzyści płyną z masochizmu? Wytrawny praktyk działań alghedonicznych rzekłby, iż rozliczne. Przede wszystkim wymieniłby zaspokojenie. W moim przypadku chodzi o zaspokojenie pewnej przystojnej wszelkim empirykom-ryzykantom potrzeby świadomego obcowania z czymś niedotykalnym. I właśnie ta moja muzyczna koprofagia pozwala mi na takowe.
Rzecz jasna nie rozróżniam nawet łykanych przeze mnie trucizn. Szczerze mówiąc, w większości wypadków nie wiem, kto zacz wykonawcy, których zdarza mi się posłuchać. Co prawda, w ramach cyklu prowadzonego od lat kilku zajmuję się popem, ale bardziej w sensie ogólnym, fenomenologicznym. Mogę więc sobie pozwolić na pewną dozę ignorancji, oszczędzającej mózgowi trudu zapamiętywania pomniejszych muzyków zaludniających wszelkiego rodzaju topy. Droga braci słuchaczo-czytelnicza, wybacz więc, że trudno mi nawet opatrzyć tekst właściwymi przykładami. Miast konkretnych utworów widzę bowiem tylko pejcze, szpicruty, kneble i skórzane pasy, po których użyciu – celem zadania sobie osobliwych rozkoszy – można wrócić do szacownego, oficjalnego życia ambitnego ą-ę melomana.
Sekretne życie Theodora A.
Myślę sobie czasem w kontekście mojej przypadłości o tym, jakże smutno musiał żyć Theodor Adorno, który ze względu na swe przekonania filozoficznych pielęgnował w sobie pogardę dla muzyki popularnej. Jakie krzywdy musiała mu wyrządzać ta postawa odmawiania sobie duchowego pokarmu w postaci leichte musik.
Ale czy na pewno? Czy ten niemiecki myśliciel, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli szkoły frankfurckiej i twórca teorii krytycznej, nie mógł ukryć przed nami czegoś wstydliwego? Przypisanie panu Theodorowi A. pewnej słabości wydaje się więc nie mniej uprawomocnione niż każda inna teoria spiskowa. Chociażby więc dla dobra wywodu poddajmy w wątpliwość deklaracje słynnego teoretyka muzyki. Wyobraźmy sobie sytuację, w której widzimy Adorno in flagranti, rozpływającego się w rozkoszy podczas słuchania skomponowanego przez Juana Tizola i Duke’a Ellingtona utworu Caravan, jazzowego standardu już od 1936, roku swojego powstania.
Biedny Theodor rzuca się w konwulsjach dysonansu poznawczego. Piana toczy się z ust, z oczu ciekną łzy, palce się plączą na maszynie i popełniają!… Popełniają te jadowite teksty, owoc zracjonalizowania niemocy wobec – niepodlegającej przecież dyskusji – uwodzicielskiej siły muzyki. Wychodzi z tego Über Jazz, jeden z jego najbardziej kontrowersyjnych tekstów (nie ostatni, bo przyjmijmy, że opisywanego tu grzechu Adorno dopuszczał się wielokrotnie) stanowiący w swej istocie wystąpienie przeciwko kulturze masowej.
Akademik daje tym samym asumpt do niezliczonych polemik późniejszych badaczy kultury popularnej, które to z kolei zaowocują dzisiejszym, słusznym ze wszech miar poglądem, że nie ma muzyki obiektywnie złej.
O (złych) gustach się nie dyskutuje
Skoro już jesteśmy przy tak zwanym obiektywizmie odnoszącym się do muzyki popularnej. A właściwie przy jego wspomnianym braku, co jak szydło z worka wychodził w trakcie rozlicznych namysłów nad ową muzyką prowadzonych. Grzech pierworodny przypisywany kulturze niskiej zmazano, a ocena poszczególnych nurtów, odłamów i stylistyk zależy już li tylko od indywidualnych upodobań odbiorcy. Krótko mówiąc, przestaliśmy w końcu o gustach dyskutować. Tym bardziej można by więc rzec, iż muzyka stała się dla wielu osób czymś wybitnie użytkowym (co w żadnym wypadku nie wyklucza wartości artystycznych – „wyższych”). Rzeczona użytkowość przyjmuje w dzisiejszym świecie różne, mniej lub bardziej efemeryczne formy, w których wynajdywanie, katalogowanie i opisywanie bawi się socjologia. Muzyka może więc zarówno łączyć ludzi w subkultury, jak i po prostu grać w tle dnia codziennego jako zwyczajny muzak.
Użytkowa jest również wałkowana tu już od kilkudziesięciu wersów funkcja masochistycznego stymulanta. Przy czym każdy znajdzie sobie inny bat. Ktoś z Państwa wybierze black metal, dla ktoś inny – hip-hop. Niezależnie jednak od tego, zapuszczenie się w rejony dalekie od naszych upodobań i znajdywanie tam pewnego marginesu dla siebie, okazuje się niesamowitą szkołą tolerancji dla twórczości wszelkiej.Guilty Pleasure
F65.5 – ten tajemniczy kod odnosi nas do definicji masochizmu według Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób ICD-10. Przyznają Państwo, że dobrze to wygląda jako tytuł, lecz szczerze mówiąc, nie znalazłem nigdzie refleksji przedstawiających słuchanie muzyki w kategoriach zaburzeń seksualnych. A i mój wywód jest raczej naciągany pod temat. Nie zmienia to jednak faktu, że właśnie słuchanie należy do najczęstszych przejawów zjawiska opisywanego zgrabnym angielskim zwrotem guilty pleasure – przyjemności wbrew własnym przyzwyczajeniom i wyznawanym przez nas normom. Osobiście uważam jednak za zbędny w tym wypadku człon guilty – „grzeszny”. Muzyka przede wszystkim powinna dawać przyjemność (nawet jeśli ta przyjemność wiąże się z zadawaniem sobie cierpień) i jeśli ów podstawowy wymóg zostaje spełniony, to wszystko w świecie jest na swoim miejscu. Ponadto trudno w ogóle zgrzeszyć, skoro – jako się rzekło – zła muzyka nie istnieje.