Gorączka polarnego dnia
W przeprowadzanych z twórcą wywiadach powraca kwestia świadomego podobieństwa ogólnego zarysu fabularnego do klasyków takich jak Kult. Od początku forsowany przez studio szkielet schematycznego siłą rzeczy slashera pozostaje bez zmian: los postaci zdaje się przesądzony od chwili, gdy decydują się przyjąć zaproszenie przyjaciela do jego szwedzkiej ojczyzny, do specyficznej komuny, którą nazywa on domem. To jednak jedynie tło dla przefiltrowanego przez gatunkowy pryzmat osobistego katharsis, rozprawy z nieprzepracowanymi odczuciami samego reżysera. Życie ponownie wpłynęło na sztukę, choć paradoksalnie Hereditary wydaje się obrazem bardziej szczerym.
Wyraźną przewagę Midsommar widać w strukturalnej spójności historii. Poprzedni scenariusz w kulminacyjnym punkcie zaczął się rozłazić, strasząc niespornym finałem, w negatywnym niestety znaczeniu. Tym razem klimat budowany jest skrupulatnie i stopniowo. Od chwili dotarcia do skąpanej w słońcu polarnego dnia Szwecji intencjonalnie przesycone kolorem oraz stereotypowo sielskie znakomite zdjęcia Pawła Pogorzelskiego mamią zmysły – tak nasze, jak i protagonistki. Rozedrgane jakby od upału, zawieszone między snem a narkotycznym delirium, gdzie ciało wrasta w naturę, a rzeczy, które nie powinny, zdają się oddychać. Obraz rozmywa się bądź wiruje zależnie od kondycji postaci. Moralną zgniliznę zakrywa jarmarczny przepych wraz z wszechobecnym kwieciem, rustykalne artystyczne wizje bliższe są oryginalnym baśniom braci Grimm, zaś miejscowe podania podszyte mrokiem. Za przyjaznym powitaniem oraz obietnicą gościny od początku kryje się groźba. Wszak nie sposób, żeby amerykańscy przybysze nie złamali (prędzej czy później) jakiegoś niepisanego tabu i nie doświadczyli w rezultacie nieprzyjemnych skutków szoku kulturowego.
Wszystko – montaż pełen technicznych eksperymentów, muzyka to ludyczna, to rytualistyczna, wzbogacona o zgrzytliwe tony czy dysonanse płaczu niemowlęcia, wreszcie wizualny symbolizm – przyporządkowane jest osiągnięciu jednego efektu. Atmosfera gęstnieje, groza jest podskórna, nieoczywista, koszmar rozgrywa się w blasku dnia, jawny i ukazany bez ogródek z charakterystycznym już dla Astera sadystycznym naturalizmem. Przełamuje to miejscami humor, przede wszystkim w wydaniu postaci Poultera (Więzień labiryntu, Black Mirror: Bandersnatch). Lecz straszniejszy od obserwowanych zdarzeń jest właściwie naukowy pragmatyzm oraz chorobliwa fascynacja dwóch doktorantów antropologii (należycie antypatyczny Reynor i znany z Dobrego miejsca Harper), którzy decydują się zgłębić tajniki lokalnego folkloru. Albo też z drugiej strony stoicyzm dystopijnej społeczności, nie dość że wyzutej z indywidualności, to także radykalnie podległej prawom cykliczności natury. Z czasem staje się oczywiste, że ponownie nie oglądamy horroru per se.
Wiele rzeczy można w pełni docenić, dopiero czytając o filmie post factum. Zdjęcia do niego ruszyły praktycznie w chwili premiery Hereditary, ale niezwykle staranne przygotowania zostały poczynione o wiele wcześniej. Cała wioska została wybudowana od zera w pobliżu Budapesztu na podstawie doświadczeń z wcześniejszej podróży reżysera i jego współpracowników po Szwecji. Nawet jej nazwa, Hårge wywodzi się ze związanej z tytułowym festiwalem piosenki o początkach tradycyjnego tańca wokół umajonego słupa. Zdobiące wnętrza malunki, podobnie jak początkowa grafika autorstwa Mu Pana, stylem bezpośrednio nawiązują do autentycznego rękodzieła, aczkolwiek dopasowanego do narracyjnych potrzeb. Na przestrzeni dwóch i pół godziny rozsiane są mniej lub bardziej ewidentne runiczne wskazówki, na poły zakorzenione w nordyckiej tradycji, na poły stanowiące autorską kreację – język nazwany przez jego stwórcę „Affect”. Podobną mieszankę szwedzkiego oraz owej wymyślonej mowy stanowią skomponowane przez Jessikę Kenny obrzędowe pieśni. Przywoływane zjawiska pokroju Ättestupan wbrew pozorom także nie wzięły się z powietrza, choć pozostają bardziej w sferze niepotwierdzonych źródłami legend. W ostatecznym rozrachunku nie sposób nie docenić ogromu zaangażowania i pracy włożonej w ten zaskakująco ambitny projekt.
A jednak Ari Aster nie kryje się z niezadowoleniem. Chciał filmu dłuższego oraz bardziej brutalnego, dlatego też szykuje wzbogaconą o pół godziny wersję reżyserską Midsommar. Czas pokaże, czy rezultat nie rozmyje zalet obrazu. Tymczasem z pewnością ugruntował już sobie reputację twórcy niebanalnego i podchodzącego do kina gatunkowego w unikalny sposób. Jak twierdzi, ma zamiar wrócić do horroru, nie wie jednak kiedy. Publika podzieli się w tym momencie zapewne na tych wydających z siebie westchnienie rozczarowania lub ulgi. Tak spolaryzować widza to nie byle jakie osiągnięcie. Nieźle jak na człowieka zaczynającego od filmiku, który ciężko nazwać czymś więcej niż mocno niesmacznym wygłupem (TDF Really Works dla odważnych).
A na koniec drobna ciekawostka, przyśpiewka, która dała początek Hårdze:
reżyseria: Ari Aster
scenariusz: Ari Aster
obsada: Florence Pugh, Jack Reynor, William Jackson Harper, Vilhelm Blomgren, Will Poulter
czas trwania: 2 godz. 20 min
data polskiej premiery: 5 lipca 2019
gatunek: dramat, horror
dystrybutor: Gutek Film