Popkulturowy bestiariusz

Homo magicus. #1: Maleficae

Jak długo istnieje w kulturze idea magii, tak długo obecni są w niej również ludzie zdolni z magii korzystać, i to w zgoła różnych celach. Jako że kobiety mają pierwszeństwo, wpierw przyjrzymy się w tym kontekście wiedźmom oraz czarownicom.
Pozostańmy przez chwilę na rodzimym gruncie. Ze względu na pogańskie korzenie słowiańszczyzny przedstawicielki płci pięknej obdarzone specjalnymi zdolnościami nie były postrzegane jako zło wcielone. Wręcz przeciwnie: cieszyły się raczej szacunkiem jako zielarki albo wieszczki (do przepowiadania przeszłości odnosi się zresztą w duchu cokolwiek romantycznym chociażby Szekspir w Makbecie), do nich też zwracano się po radę. Słowo „wiedźma” wraz z bardziej uszczegółowionym określeniem „ciota” zyskało pejoratywne konotacje dopiero podczas nasilonej ekspansji chrześcijaństwa. Tak oto Polska dogoniła resztę świata, akurat w samą porę na erę inkwizycji.

Już bowiem w kulturze antycznej czarownice postrzegano przeważnie źle. Homerowska Kirke zamieniła towarzyszy Odyseusza w świnie, a jego samego uwięziła na swojej wyspie. Przodkinie stereotypowych jędz – mitologiczne Mojry – ustanowiły kanon brzydoty (niekiedy nawet błędnie utożsamia się je z Forkidami, inną trójcą, która miała wspólnie jedno oko i jeden ząb). Źródłem tego obrazu kobiety posiadającej wiedzę tajemną mógł być, rzecz jasna, swego rodzaju mizoginizm, gdyż podejrzanie często ofiarą wiedźm padali w tych historiach mężczyźni. Jakaś jego cząstka przetrwała zresztą do czasu procesów czarownic, ponieważ o palonych mężczyznach czarownikach słyszy się o wiele rzadziej.

Źródło grafiki: renote.s3.amazonaws.com/uploads/article_image/file/11544/default_John_William_Waterhouse_-_Magic_Circle.JPG

A skoro już o wiekach średnich mowa, przyjrzyjmy się temu, co ukonstytuowało, choćby częściowo, kościelną Inkwizycję – mianowicie Biblii. W Starym Testamencie stwierdza się wyraźnie, iż dobry chrześcijanin „czarownicy żyć nie dopuści” (Wj, 22.17). Aby odpowiednio nastawić ciemnotę, zbiór zabobonów stopniowo wzbogacano: o pakty z diabłem (dlaczego akurat kobiety z nim paktowały? Otóż udowodniono naukowo, że są bardziej podatne na szatańskie zakusy), latanie na miotle (na sabaty, rzecz jasna), używanie dziwnych składników do przygotowywania odrażających mikstur (klasyczne już oko węża i tym podobne delicje), przemiany w zwierzęta i posiadanie „pobratymców” (najczęściej czarnych kotów lub nietoperzy), niszczenie plonów, mordowanie dzieci, ambicje sprowadzenia końca świata etc. Wszystko to zostało zaś skrupulatnie spisane i wzbogacone o najlepsze metody prowadzenia przesłuchań, a także wykrywania wiedźm, w słynnym Malleus Maleficarum, czyli Młocie na czarownice. Do sposobów w nim zebranych odwoływano się często i ochoczo, popierając podejrzenia o uprawianie czarnej magii oszczerczymi oskarżeniami wypływającymi wielokrotnie z prywatnych niesnasek (lub względów politycznych, patrz: Joanna d’Arc) czy rezultatami tortur (mój ulubiony przykład to kłucie zatrzymanej w ten sposób, aby zakończenia nerwowe nie rejestrowały bólu, i twierdzenie, że jest to znak diabła). W większości przypadków poddana śledztwu osoba nie miała zbytnich szans na ujście cało – proces był przemyślany w ten sposób, aby za wszelką cenę doprowadzić ją na stos. Nieprzypadkowo taki sam tytuł jak wspomniane kompendium nosi czechosłowacki film z 1969 roku, którego twórcy starają się ukazać mechanizmy stosowane w czasach prześladowań.

Źródło grafiki: www.kinomania.ru/images/posters/172356.jpg

Jedno miejsce z tamtego okresu wybiło się ponad wszystkie inne, a w popkulturze pozostawiło absolutnie najtrwalszy ślad. To Salem, niesławne miasteczko, w którym prowadzono najsłynniejsze procesy przeciw użytkownikom czarnej magii. Ponad dwadzieścia osób straciło tu życie w wyniku działań sądów, aczkolwiek palenie na stosie akurat w tym przypadku jest mitem. Jak wiadomo, tego rodzaju prawdziwe historie stanowią najlepszą pożywkę dla gustów publiki, powstały zatem niezliczone publikacje, filmy, produkcje telewizyjne (a zapewne także parę komiksów) o tej tematyce. Do ciekawszych należy kostiumowy film Czarownice z Salem (1996) z Winoną Ryder oraz wciąż emitowane Salem (w przyszłym roku doczeka się ono trzeciej serii). Obie te historie mieszają elementy fikcyjne z faktami i stawiają na oddanie realiów, a także – w drugim przypadku – wytworzenie klimatu grozy. Widza zainteresowanego tą tematyką odsyłałbym chyba nawet bardziej do wersji telewizyjnej, jako że ciekawiej przedstawiono w niej chociażby kulisy zawodu łowcy czarownic.

Salem to także przykład pewnej współczesnej tendencji, do której niebawem dojdziemy. Wizerunki wiedźm możemy, ogólnie rzecz biorąc, podzielić na dwie kategorie. Do pierwszej będą się zaliczać te, których brzydota wewnętrzna przejawia się także w wyglądzie zewnętrznym – zgarbione staruchy o zakrzywionym nosie pokrytym czyrakami, niemalże baśniowe Baby Jagi. Drugi przypadek stanowią adeptki czarnej magii o aparycji niesłychanie atrakcyjnej, a przez to częstokroć tym bardziej niebezpieczne, bo ciężkie do wykrycia.

Czarownice o szkaradnych obliczach oraz potwornej naturze to istoty niesłychanie pasujące do świata opowieści dla dzieci, odpowiednio przerysowane, barwne, idealnie spełniające funkcję wrogów szlachetnych bohaterów. Ich pokonania wyczekuje się przez całą opowieść. Dlatego też zła królowa ze Śnieżki zamienia się w odrażającą staruchę, żeby wręczyć królewnie zatrute jabłko. Ideałem urody nie nazwalibyśmy też Urszuli oferującej Arielce nogi za cenę jej głosu. Pewnym wyjątkiem może tu być Maleficent, którą ciężko nazwać oszpeconą w jakimkolwiek aspekcie, ale która zamienia się w straszliwego smoka. Aby dodatkowo odczłowieczyć postać wiedźmy w Czarnoksiężniku z Krainy Oz, zmieniono jej kolor skóry na zielony, o czym w książce nie ma wcale mowy. Zabieg ten przyniósł zaskakujący skutek – taki wizerunek tej postaci trwale zapisał się w kulturze i inspiruje kolejne pokolenia twórców (ostatnimi czasy w trzecim sezonie serialu Once Upon a Time zaprezentowano inne, całkiem zmyślne spojrzenie na genezę bohaterki, że nie wspomnę nawet o słynnym musicalu Wicked i książce o tym samym tytule). To jednak, co było przerażające w tamtych czasach, dziś może wydawać się cokolwiek groteskowe. Dowodzi tego mistrzowska, lecz przesadna charakteryzacja Anjeliki Huston z ekranizacji powieści Roalda Dahla Wiedźmy. Że nie takie straszne te wiedźmy, jak je malują, starał się udowodnić również w swoim szczególnym stylu niedawno zmarły Terry Pratchett, opisując przygody wielce niezgodnego tria: Magrat Garlick, Niani Ogg oraz Babci Weatherwax. Pierwsza książka z ich udziałem, Trzy wiedźmy, doczekała się nawet w 1997 roku animowanego miniserialu.

Źródło grafiki: s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/dd/55/df/dd55dfe52268145f8faa9b3afaa858da.jpg

Kino jednak nie zawsze ukazywało adeptki wiedzy zakazanej jako potwory. Już demitologizujące czarno-białe dzieło Czarownice z 1922 roku, gdzie w na poły dokumentalnej formie zderzono praktyki czarnomagiczne z kobiecymi chorobami psychicznymi, ukazywało bohaterki jako zwyczajne istoty ludzkie. Z czasem popkultura poszła o krok dalej, obdarzając wiedźmy nadprzeciętną urodą, za której maską kryło się wszelkie zepsucie. Odwołano się także do czarnego humoru i zaczęto się z nich śmiać. Pod wieloma względami kultową produkcją w tych klimatach są Czarownice z Eastwick z fenomenalną rolą Jacka Nicholsona jako diabła i dotrzymującym mu kroku triu aktorek – Cher, Michelle Pfeiffer, a także Susan Sarandon, choć film cokolwiek się już zestarzał. Podobnie zresztą jak nawiązujące do historii Salem Hokus-pokus z 1993 roku.

Wcześniej jednak, bo w latach 60., pewna wiedźma imieniem Samantha zakochała się w śmiertelniku i dla niego postanowiła wyrzec się swojej prawdziwej natury, choć raczej kiepsko jej to wychodziło. Nieco zapomniany sitcom Ożeniłem się z czarownicą z kultową czołówką otworzył drzwi produkcjom pokroju Jak kochają czarownice, Czarownica (z 2005 roku, z Nicole Kidman w roli tytułowej) czy Totalna magia, gdzie gwiazda poprzedniej produkcji spotkała się z ulubienicą Ameryki, Sandrą Bullock. Z tym że coś, co kiedyś było nie tylko romantycznie zabarwioną komedią z nienachalnym komentarzem społecznym, zostało ostatecznie zupełnie spłycone do postaci lekkiej historii miłosnej z magią w tle. Trochę szkoda. Nieco lepiej bawiły się konwencją niefortunnie przetłumaczone na polski Czarodziejki, opowiadające o perypetiach trzech sióstr walczących z siłami mroku w ramach rodzinnej tradycji. Serial ten przez osiem lat utrzymywał przy sobie widzów.
 


W tym czasie zaistniała chyba jednak potrzeba ułagodzenia motywu, z której narodziła się kolejna znana figura małego ekranu, a mianowicie Sabrina, nastoletnia czarownica (której towarzyszył cyniczny kot imieniem – nomen omen – Salem), zmagająca się z wyzwaniami wieku. A skoro już mowa o problemach młodzieży władającej magią, to dlaczego nie napisać o szkołach, które by ich tej sztuki nauczyły? Na kartach bestsellerowego cyklu J.K. Rowling o Harrym Potterze znalazło się miejsce także dla żeńskiej placówki edukacyjnej, francuskiej Akademii Beauxbatons. XXI wiek ponownie wlał w obie idee nieco mroku. Bohaterki Czarownic z East Endu są może nieco starsze od Sabriny, ale i one stawiały czoło nie tylko złowrogim siłom, ale też problemom sercowym i innym cokolwiek melodramatycznym rozterkom. Przedwcześnie usunięta produkcja stacji Lifetime wyróżniała się szczególnie ciekawym wątkiem mitologicznym, nawiązującym do wierzeń nordyckich. Natomiast na edukacji czarnomagicznej skupili się twórcy trzeciej serii antologii grozy Ryana Murphy’ego American Horror Story o jakże pasującym podtytule Sabat. W tym limitowanym cyklu czarownice ukazano na różne sposoby, każdy był odpowiedni dla epoki, w której dana postać żyła. Znajdziemy tam więc młode współczesne wiedźmy, które znają się na mediach i obecnych trendach, staromodne zielarki oraz hippisowskie uzdrowicielki, kapłanki voodoo, rasistowskie jędze korzystające z kuracji krwią, aby zachować młodość (historia Elżbiety Batory się kłania) i wiele innych. Miszmasz przytoczony powyżej w dużym skrócie nie do końca się sprawdził, ale owa postmodernistyczna w duchu opowieść miała w sobie całkiem sporo ciekawych elementów i kreatywnie czerpała z historii, a także konwencji, z całym bogactwem inwentarza.
 

Źródło grafiki: www.free-wall-paper.com/wp-content/uploads/2014/05/American-Horror-Story-2014.jpg

Wygląda na to, że czarownice przeżywają aktualnie drugą młodość – tak dosłownie, jak i w przenośni – powracają królowe z piekła rodem i złowieszcze macochy, piękniejsze oraz bardziej zabójcze niż kiedykolwiek (chyba tylko Charlize Theron sprawia, że Królewnę Śnieżkę i Łowcę da się w ogóle oglądać). Niektórzy twórcy starają się trochę z tym motywem eksperymentować jak w nieszczególnie udanym filmie Hansel i Gretel: łowcy czarownic, jednak większość wydaje się zdawać sobie sprawę, iż lepiej skutkuje powrót do korzeni. Chyba jakaś cząstka nas nie wyzbyła się do końca lęku przed tymi uwodzicielskimi kolaborantkami szatana. A może to wina naszej ździebko feministycznej epoki i zwyczajnie dobrze nam się patrzy na silne kobiety, które bezpardonowo sięgają po swoje? Jakakolwiek byłaby tego przyczyna, czarownice rzuciły na popkulturę urok, który wcale niełatwo będzie zdjąć. Jak na razie nie widzę zresztą takiej potrzeby.

A jak wygląda sytuacja z mężczyznami parającymi się tym fachem? Czy odziani w peleryny magowie i czarownicy wyszli już z mody? Nad tą kwestią pochylimy się już następnym razem.

Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %