PrzeczytaliśmyRecenzje

„JEŚLI SPOTKA CZŁEK TAKIEGO, CO BUSZUJE W ZBOŻU” – O J.D. SALINGERZE CZ. 3

Tym razem będzie krócej. Bo niewiele już zostało do powiedzenia. Książki – omówione, peany – odśpiewane, co było do powspominania, to powspominałem. Wszystko upchnięte w dwa słodziutkie panegiryki na cześć pisarza, które uniżenie wystawiam na wasze kliknięcia, o: tutaj i tutaj. Teraz czas na jakieś zakończenie. Codę. Na przykład taką, która mogłaby się zaczynać słowami: „Po 1965 roku Salinger pisał już tylko do szuflady”…

Po 1965 roku Salinger pisał już tylko do szuflady. Jego ostatnim opublikowanym utworem było Hapworth 16, 1924. Opowiadanie pojawiło się 19 czerwca 1965 roku w „New Yorkerze”. Czytelnicy tego szacownego pisma, w którym Salinger prezentował swoje najważniejsze teksty, musieli odnieść wrażenie, że na ponad 80 stronach[1] autor chce im powiedzieć jedno: pieprzcie się. Buddy Glass, ponownie jako narrator, przytacza list napisany w dzieciństwie przez jego najstarszego brata. Słowa zawarte w tej korespondencji burzą obraz „świętego Seymoura”, który Salinger tworzył we wcześniejszych dziełach. Zamiast cudownego dziecka, amerykańskiego Buddy, oazy zrozumienia, opisany został nadinteligentny siedmiolatek, równie apodyktyczny, jak zgorzkniały. Nijak nie można się z nim utożsamić, a co dopiero – pokochać go. Ta brutalna wolta pozwoliła Salingerowi zrobić coś, czego pragnął już od publikacji Buszującego w zbożu – odciąć się od obowiązków życia publicznego[2]. Osieroceni w ten sposób czytelnicy mieli tylko jedno wyjście: uświęcać wydane dzieła tego mało przyjemnego introwertyka. I tak to trwało. I trwa do teraz, w czym, muszę przyznać, mam swój udział.

Tymczasem świat zapierdala dalej, nie dbając o bagaż, nie dbając o bilet, a tym bardziej – o amerykańskich pisarzy idealistów z lat 50. USA tamtego okresu wierzyły w przyszłość, rozwój i dobrobyt, w to, że demokracja zwycięży, a w niedzielę wszyscy będą jedli pieczonego kurczaka. Lecz bańka szybko prysła. Kolejne kulturowe rewolucje i kryzysy znów zaczęły mieszać lęki z nadziejami. W tym chaosie doturlaliśmy się do historii boleśnie najnowszej, w której (według znacznej części populacji) gówno ponownie jest na wierzchu.

Nikt nie zaprzeczy, że Salinger wielkim pisarzem był. Podobnie jak temu, że jest wzorem duchowego synkretyzmu. Ale szukając pomocy w kwestiach katastrofy klimatycznej, nierówności społecznych, rasizmu, homofobii, seksizmu, szowinizmu, populizmu, politycznej demagogii czy zbrodni turbokapitalizmu, nie rzucimy się po Franny i Zooey. A to z tego prostego powodu, że zadawane przez Salingera pytanie „jak żyć?”, zostało zastąpione przez „jak przeżyć?”.

Obecnie J.D.S. to typowy autor z kanonu lektur: nie zapominamy o nim, bo zbyt wielki, zbyt genialny, zbyt ważny. Ale traktować go serio też nie możemy, bo… zbyt wielki, zbyt genialny, zbyt ważny. Jego proza trafiła na czytelnicze ołtarzyki, wygodne miejsca dla zasłużonych, gdzie konserwuje się tak zwane „ponadczasowe wartości”. Liczyłem się z tym, że próbując go z tego poczesnego miejsca ściągnąć, by zdmuchnąć kurz, przywrócić do żywych i głosić wspaniałość jego przesłania, mogę zabrzmieć jak mierny wellness coach, wciskający ludziom proste przepisy na szczęście i spokój. Zabrzmiałem? No cóż… Ale wiecie co? Nie żałuję. Warto było podjąć ryzyko, bo przynajmniej udało mi się tego drania wyrzucić z głowy, gdzie, niczym astronautom zbyt długo przebywającym w stanie nieważkości, groziła mu atrofia mięśni. Tych, oczywiście, które umożliwiają myślom swobodne poruszanie się. Kisząc w sobie i na własny użytek idee pisarza prałem je z wszelkiej użyteczności i przełożenia na prawdziwe życie. Krótko mówiąc, pozwalałem, by powoli stawały się domeną abstrakcji. Jasne, mogłoby takie zostać, gdybym zapuścił metrową brodę, udał się na pustynię, jadł szarańczę i miód. Ale na razie tego nie planuję. No i, na rany boskie…! Wszędzie dookoła są ludzie, z którymi – czy tego chcę, czy nie – muszę żyć!

Urodziłem więc to, co miałem do urodzenia na temat wielkiego Salingera. Niech sobie to teraz pełza, niech raczkuje. Zobaczymy, gdzie dojdzie, do kogo trafi. Może poszerzy jakiś ciasny łeb. A może nie. Może po prostu ugrzęźnie w niskich zasięgach Facebooka? Skończy w szeolu tekstów pozbawionych czytelników? Zobaczymy. W każdym razie, skończyłem i lżej mi. Czuję, że spełniłem swój misjonarski obowiązek pisania o tym żydowsko-irlandzkim Amerykaninie narodowości nowojorskiej. Może nie najlepiej, jak się dało, ale z zaangażowaniem. No a, przede wszystkim, jest mi lżej, bo naprawdę miałem już dość tego tematu. Umęczyłem się, nadwyrężyłem chęci i ciekawość w masochistycznych sesjach pisania, kasowania i znów pisania. Przez najbliższe miesiące nie chcę słyszeć o Salingerze. Basta. Odpoczynek.

Choć szczerze przyznam, że ponowna przejażdżka torem jego myślenia, tym razem znacznie szybsza i pełna głupiej brawury, okazała się bardzo pouczającym doświadczeniem. Wiele rzeczy udało mi się zrozumieć lepiej, wiele innych udało mi się odzrozumieć, a najważniejszy wniosek jest taki: żeby spotkał człek takiego, co buszuje w zbożu, to najsampierw potrzebne jest zboże. Zdaje się, że dzisiaj mamy go pod dostatkiem. Jest cholernie wysokie i biegamy w nim wszyscy, na dobrą sprawę nie wiedząc, czy jeszcze się bawimy, czy już się w nim zgubiliśmy. Część z nas pewnie spadnie w przepaść, którą ono zasłania – zdarza się, jak by to powiedział inny z moich ulubionych pisarzy[3]. Ważne jednak, żebyśmy nie dali się złapać. Rozumiecie?


Tekst powstał dla uczczenia dziesiątej rocznicy śmierci J.D. Salingera, przypadającej 27.01.2020 roku. Pisząc, korzystałem ze wznowień jego dzieł opublikowanych w 2019 roku przez wydawnictwo Albatros z okazji setnych urodzin pisarza.

autor: J.D. Salinger
tytuły: Dziewięć opowiadań; Buszujący w zbożu; Franny i Zooey; Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: wprowadzenie
przekład: Agnieszka Glinczanka i Krzysztof Zarzecki (Dziewięć opowiadań), Magdalena Słysz
wydawnictwo: Albatros
miejsce i rok wydania: Warszawa 2019
liczba stron: 256, 304, 240, 240


[1]    Redakcja „The New Yorker” zarezerwowała na Hapworth 16, 1924 niemal cały numer.

[2]    Ale nie od samego życia publicznego. To było niemożliwe ze względu na niemalejące zainteresowanie jego osobą.

[3]    Pozdro dla kumatych.

(Ur. 1991) Poeta, prozaik, felietonista. Wzrost - 176 cm. Szczupły. Oczy koloru szarozielonego. Bez nałogów i obciążeń finansowych. Jego ulubiona liczba to 100000000. W przyszłości chce zostać samolotem.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %