PrzeczytaliśmyRecenzje

Kiedy powiem sobie

Agnieszka Chylińska za czasów O.N.A. twierdziła, „że to już niedługo”, ale jej pewność wcale mnie nie przekonuje. Od dłuższego czasu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nawet sportowe hasło „szybciej, wyżej, dalej” niewiele wspólnego ma z uszlachetnianiem ludzkiego charakteru. Zmierzmy się z refleksją dotyczącą istoty niespełnienia. Czym ono jest – motywacją do rozwoju? Esencją buntowniczej natury wybitnych jednostek? Dowodem na zdrowy dystans do siebie? Wyzwaniem? Porażką? Imperatywem narzucanym przez społeczeństwo? Permanentnym stanem zakłamywania wiedzy o świecie i o sobie samym?

Czymś, co sprawia, że mamy szansę kiedykolwiek być szczęśliwi? A może czymś, co sprawia, że nigdy szczęścia nie osiągniemy?

Nie chcę udzielać odpowiedzi na pytania postawione powyżej, nie znam ich (chociaż mam pewne przypuszczenia). Skupię się za to na analizie współczesnych zjawisk społeczno-kulturowych.

Niespełnienie rozumiane jako potrzeba ciągłego dążenia do samorealizacji jest modne. Równie popularne staje się korzystanie z bogatej oferty szkoleń, warsztatów, kursów, sesji, konferencji, treningów i czego tam jeszcze umęczona dusza zapragnie. Podczas wszystkich tych spotkań możemy wyszkolić się niemal od stóp do głów: znajdzie się coś i dla ciała (pierwszy z brzegu przykład: kurs technik automasażu), i dla ducha (wzmacnianie kompetencji miękkich niemal zawsze idzie w parze z pobudzaniem refleksji na temat harmonii umysłu). Modelowy absolwent warsztatów rozwojowych nie pstryka długopisem ze zdenerwowania, nie świergocze piskliwym głosem w sytuacjach stresowych (moja największa bolączka!), oddycha torem przeponowym i wie, że wydech musi być cztery razy dłuższy niż wdech. Zna również zasady wzajemnej akceptacji w komunikowaniu się i zawsze doskonale planuje swoje obowiązki za pomocą macierzy Eisenhowera, która wisi nad jego biurkiem. Idealny egzemplarz, doskonały. Tak zwany człowiek sukcesu.

Chcę mocno podkreślić jedną rzecz i mam nadzieję, że wybrzmi ona naprawdę głośno: jestem absolutną zwolenniczką wszystkich tych szkoleń. Uważam, że są one skuteczne i oferują nam realną szansę stania się lepszym człowiekiem. Sama korzystam z technik zarządzania sobą w stresie, uczę się zasad dobrej komunikacji, w każdą niedzielę rozpisuję zadania na macierzy Eisenhowera, a w wolnych chwilach czytam Briana Tracy’ego. Nie chodzi mi więc o podważanie sensu procesu nieustannego doskonalenia się, nic z tych rzeczy. Pragnę zwrócić uwagę na przejaskrawione formy tego procesu, na wypaczenie jego idei, na jego działania niepożądane.

Wszystko w nadmiarze szkodzi – imperatyw samorozwoju również. Znam osoby, dla których wzrost kompetencji miękkich stał się celem życia. Rozumiem je, z własnego doświadczenia wiem, że pragnienie bycia jeszcze lepszym szalenie uzależnia. Kursów nie brakuje, więc można niekiedy zorganizować sobie cały tydzień, błąkając się od szkolenia do szkolenia. Wyobraźmy sobie zatem, jak wielkie jest rozczarowanie tych ludzi, kiedy stykają się z sytuacją, w której przyswojone na warsztatach schematy poznawczo-behawioralne nie działają. Podobne uczucia zapewne towarzyszą przekonaniu się na własnej skórze o tym, że doskonała autoprezentacja nie gwarantuje stuprocentowo otrzymania wymarzonej pracy, a już tym bardziej nie zapewnia szczęścia w życiu osobistym. Trudno żyć z człowiekiem, dla którego szklanka, będąca symbolicznym odwzorowaniem „Ja”, pozostaje zawsze do połowy pusta, bo przecież zawsze można szybciej, wyżej i dalej. Właśnie w takich przejaskrawieniach (podkreślam raz jeszcze – samorozwój dozowany w korzystnych porcjach jest dobry i potrzebny, mnie chodzi o przypadki przedawkowania) upatruję źródła najbardziej wstrętnych skutków ubocznych.

Niekorzystny wpływ zbyt wygórowanych ambicji to jedno, a presja otoczenia – drugie, być może jeszcze gorsze. Z pewnością wina w znacznej mierze leży po stronie wychowania, ale nie powinniśmy zapominać o przekazie kulturowym, z którym spotykamy się niemal na każdym kroku. Pojęcie sukcesu zostało dosyć mocno wyśrubowane. Nie znaczy to rzecz jasna, że dla wszystkich jego definicja jest taka sama, choć wyraźnie można ją wysnuć na podstawie pewnej wspólnej nici skojarzeń. Prestiżowe studia na renomowanej uczelni (ukończone z imponującymi wynikami), dobra praca i bardzo atrakcyjna płaca, zdrowy tryb życia, nienaganna kondycja i sylwetka, popularność, ładny dom, porządny samochód, zagraniczne podróże, przystojny mąż, piękna żona… Brzmi znajomo, prawda? Nie wykluczam, że te rzeczy mogą dawać poczucie spełnienia. Inna sprawa jednak, na ile taka wizja szczęścia należy do nas i zależy od nas, a na ile jest wzorcem kulturowym narzuconym odgórnie i bezpardonowo.

Coś w tym wszystkim musi być, skoro powstało tak wiele piosenek o szaleńczym pędzie do spełnienia. Oprócz „Kiedy powiem sobie dość” od razu przychodzi mi na myśl Anna Maria Jopek i jej „Ja wysiadam”, „Motorek” w wykonaniu Marka Grechuty, „Jak linoskoczek” Grzegorza Turnaua, „Trochę wolniej” zespołu IRA, a to pewnie i tak dość uboga lista. My śpiewać nie musimy, ale możemy się zastanowić, jaka ma być kultura naszego życia i kultura, w której wszyscy tkwimy. Możemy rozważyć, czy chcemy jak w kołowrotku bezwolnie się kręcić i czy godzimy się na to, aby rytm wystukiwał maleńki w piersiach motorek. Możemy wyznaczyć granicę, za którą dążenie do spełnienia zaczyna być nieumiejętnością wyznaczenia życiowych priorytetów, pomyłką, męczarnią.
Absolwentka filologii polskiej i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim, zastępczyni redaktor naczelnej portalu, zajmuje się także redakcją i korektą portalowych artykułów. Miała być lekarzem, ale została językoznawcą i uważa, że lepiej nie mogła wybrać. Obserwuje rzeczywistość z wrodzoną dociekliwością w myśl zasady, że ciekawość to pierwszy stopień nie do piekła, lecz do wiedzy. Wiecznie wierzy – w świat, w ludzi, w uczucia, w język, w Słowo.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %