Kobieta jest zerem czyli „Marta” Elizy Orzeszkowej
Marta jest manifestem. Nie jest to jednak manifest, który stawiałby kobiety w rolach oskarżycielek, a mężczyzn rysowałby jako winowajców. Orzeszkowa zdawała sobie sprawę, że każdy człowiek odpowiedzialny jest za siebie i już w swoich czasach większą winę kładła na karb braku chęci, świadomości i determinacji w dążeniu do samodzielności niż tylko i wyłącznie na brak możliwości spowodowany przez mężczyzn. Krytykowała oczywiście patriarchat, ale uważała go za czynnik utrudniający, a nie definiujący sytuację kobiet. Nic dziwnego – w końcu sama była w dużym stopniu samowystarczalna…
Eliza Orzeszkowa nigdy nie była moją ulubioną autorką. Nad Niemnem przecierpiałam tak samo jak większość uczniów przede mną i po mnie. Niewielu jest fanów tej epopei w damskim wydaniu wśród młodych czytelników. Nie wiem, co myślałabym o tej książce, czytając ją dzisiaj – być może któregoś dnia spróbuję ponownie. Do tej pory mam za sobą tylko jedną próbę w czasach licealnych i niewiele już z niej pamiętam poza uczuciem niechęci – ta jednak towarzyszyła mi również przy lekturze Ferdydurke, którą dziś ubóstwiam. Tym bardziej szokujący jest fakt, że kilka lat temu z własnej woli sięgnęłam po Martę. Jak to się stało? Być może przekonało mnie cudowne wydanie Wydawnictwa Książka i Wiedza z 1949 roku, które widzicie na głównym zdjęciu (niesamowicie klimatyczne, w dobrym stanie – zwłaszcza jeśli chodzi o szycie i stan kartek), a być może sam wstęp, który już wyraźnie daje do zrozumienia, że to książka o potrzebie emancypacji kobiet. Marta oczarowała mnie od pierwszych stron.
Chociaż pałam miłością do książki, nie znoszę głównej bohaterki. Jak to w ogóle możliwe? A jednak możliwe! Wystarczy, że autorka stworzyła bohaterkę-antybohaterkę, która wzbudza więcej irytacji i negatywnych emocji niż tych opartych na współczuciu, a jedocześnie dała nam książkę z niezwykle ważnym i mądrym przekazem dla kilku pokoleń kobiet, które jeszcze przyjdą na ten świat.
Od pierwszych już stron Marta przedstawiana jest czytelnikowi jako człowiek kompletnie bezradny życiowo. Nagła śmierć męża pozbawia ją i jej córeczkę środków do życia, a jako że od urodzenia kobieta zależna była od innych (najpierw od opiekunów, potem od małżonka), teraz nie umie samodzielnie zarobić na swoje utrzymanie, nawet na podstawowe potrzeby jak leki i jedzenie. Popada w coraz większą nędzę, próbując coraz to innych prac. Nie posiada jednak żadnych konkretnych umiejętności, które pomogłyby jej uniknąć biedy. Mimo to konsekwentnie odmawia samoupokorzenia w postaci „poświęcenia światu swoich wdzięków”, aby móc wykarmić chorującą córkę.
Nie mam na celu streszczać Wam dziś dokładniej fabuły. Mój cel to zachęta do przeczytania książki niezwykle mądrej, będącej przestrogą w najostrzejszej postaci przed byciem kobietą zależną – nie ma tu znaczenia, od kogo czy czego. I chociaż w XXI wieku w świecie w miarę cywilizowanym śmierć z głodu byłaby naprawdę „wyczynem”, to mimo wszystko życie na godnym człowieka poziomie możliwe jest nie tylko przy pomocy czy – co gorsza – na łasce drugiego człowieka. Dlatego właśnie warto podejść do lektury Marty z należytą powagą i nastawieniem. Wiek tej książki nie ma znaczenia. Jej aktualność poraża już od pierwszych stron.
Aby nie mnożyć bytów nadaremno, mam dla Was niżej bardzo mocny fragment książki, stanowiący wycinek z rozmowy bohaterek drugoplanowych:
„Postąpiła parę kroków i usiadła na kozetce obok Marty. — Posłuchaj — powtórzyła. — Czyś ty zapytywała siebie kiedy i czyś zdała kiedy przed sobą dokładną sprawę o tym, czym jest na świecie kobieta? Pewno nie. Otóż ja ci powiem. Nie wiem już, jak tam jest według praw boskich, o których mówiłaś przed chwilą… ale wedle praw i obyczajów ludzkich kobieta nie jest człowiekiem, kobieta to rzecz. Nie odwracaj ode mnie głowy. Mówię prawdę, względną może, ale prawdę. Czy chcesz widzieć ludzi? Patrz na mężczyzn. Każdy z nich żyje na świecie sam przez się, nie potrzebuje, aby dopisywano doń jakąś cyfrę dlatego, aby przestał być zerem. Kobieta jest zerem, jeśli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełniająca. Kobiecie dają błyszczącą oprawę, aby jak w sklepie jubilera kunsztownie wypolerowany diament ściągała na siebie oczy jak największej liczby nabywców. Jeżeli nie znajdzie dla siebie nabywcy albo znalazłszy utraci go, pokrywa się rdzą wiecznej boleści, plamami bezzaradnej nędzy, staje się na powrót zerem, ale zerem chudym z głodu, trzęsącym się z zimna, rozszarpującym się na szmaty w nadaremnych próbach ruszania się i dźwigania. Przypomnij sobie wszystkie stare panny, opuszczone lub owdowiałe kobiety, jakie znałaś w swym życiu, spójrz na koleżanki swe z zakładu Szwejcowej, spójrz na samą siebie… Co znaczycie wszystkie na świecie? Jakie są wasze nadzieje? Gdzie możność, abyście wygrzęzły z trzęsawisk i poszły tam, dokąd dążą ludzie? Jesteście roślinami, których łodygi wyhodowane w cieplarniach nie mają siły opierać się wiatrom i burzom, i tak być musi przecież, skoro wieszcze i mędrcy świata nazwali kobietę „najpiękniejszym z kwiatów przyrodzenia”. Kobieta to kwiat, kobieta to zero, kobieta to przedmiot nieobdarzony siłą samodzielnego ruchu. Nie ma dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli chce żyć. Inaczej idzie do szwalni Szwejcowej i umiera z wolna. A cóż uczyni wtedy, jeśli ogarnie ją namiętne pragnienie życia? Zgadnij! Zgadujesz? Dobrze! Zasłońże sobie oczy drugą dłonią, abyś już ani rąbka sukni mojej widzieć nie mogła, ale słuchaj mię dalej…” (s.210-211).