PrzeczytaliśmyRecenzje

Lentilka wielce egzaltowana – świat w strugach krwi, fekaliów i LSD

Jeśli sądziliście, że przeczytaliście już w życiu najohydniejszą, najbardziej plugawą, odrażającą i odpychającą książkę, to najwyraźniej nie czytaliście nowej publikacji Wydawnictwa Dowody na Istnienie.
Jestem egzaltowaną lentilką nie ma nawet fabuły. To raczej ciąg pomniejszych fabuł, które ciężko nawet takowymi nazwać – obrazów, sekwencji absolutnie surrealistycznych zdarzeń, pozornie niekontrolowany strumień świadomości autora, przybierającego postać wielu różnych bohaterów, ale wciąż powracającego uparcie do postaci własnego literackiego alter ego. To pseudoosobista spowiedź artysty. To zbiór opowieści o nieszczęsnych geniuszach, którzy w swej bezgranicznej głupocie dostrzegają w życiu sens, o wszechobecnej deprawacji i moralnej degrengoladzie, o przemocy, nachalnej erotyzacji, upadku religijnym, seksie, śmierci, życiu. To okazjonalna refleksja fantastycznonaukowa na temat nieuchronnej apokalipsy. To wreszcie absurdalny traktat filozoficzny z socjologicznymi ambicjami, który na dodatek brzmi jak rasowy szczeniacki bełkot analfabety.

Podejrzewam, że po przeczytaniu powyższego akapitu jesteście mniej więcej tak zdezorientowani jak ja sam po rozpoczęciu lektury tej niepozornej, krótkiej książeczki. To właściwa reakcja. Na jednej z niebieskich notek redaktorskich (świetny pomysł!) zamieszczonych wewnętrz książki duchowy ojciec projektu, Mariusz Szczygieł, proponuje jeden z interpretacyjnych kluczy do odczytania tej delirycznej prozy: przez niekwestionowany przesyt ordynarności, dewiacji oraz nałogowości autor stara się nam wytknąć podłą naturę rzeczywistości, w której żyjemy, czyniąc to z wręcz nihilistyczną ochotą oraz zapałem. Można go za to znienawidzić albo zapałać do niego uwielbieniem – dodaje Szczygieł (oczywiście w innych słowach). Po prawdzie sam znajduję się gdzieś pomiędzy. Pytanie tylko, czy zamierzenie Mĕrki jest przy całej tej groteskowej otoczce wystarczająco jasne. Czy czytelnik potrafi rozpoznać, że ma do czynienia z pełną autodystansu satyrą? Czy zrozumie, że tekst ten śmieje się z samego siebie, z niego, z własnego autora, ze wszystkiego, co święte? Że ten fekaliowy humor, ten sadyzm, psychologiczna patologia, która przyprawiłaby samego Freuda o palpitacje serca, stanowią element konwencji? Wypadałoby stwierdzić bez żadnego wahania, że tak, oczywiście, natychmiast połapie się, o co chodzi. W końcu dysponuje własnym rozumem. Tylko cóż zrobić, kiedy sam pisarz zdaje się w mieć do tej kwestii definitywnie pesymistyczne podejście, a wydawcę trzeba było przekonywać, że to wcale nie czczy wygłup?

Ale nawet jeśli czytelnik nie w pełni zrozumie, to z pewnościąto „dzieło” (ciężko mi nawet użyć tego słowa w tym kontekście) pochłonie w okamgnieniu – mimochodem, wbrew własnej woli, prawdopodobnie żałując każdej przewracanej strony. Bo tkwi w tej paskudnej, parszywej, plugawej prozie jakiś dziwny czar, który przejmuje nad nami kontrolę i sprawia, że mimo wszystko czyta się ten szalony, narkotyczny zapis zniekształconej wizji świata ludzi zwyczajnie dobrze, zwłaszcza że „opowiadania” są zazwyczaj niezwykle krótkie. Są też jednak naładowane, rzecz jasna do przesady, dewiacją homoseksualną (i nie tylko!), klimatem gore, obrazami, które przyprawiają o mdłości (nie polecam czytać przy jedzeniu), przez co sprawiają, że nie raz, nie dwa złapiemy się za głowę i zadamy sobie pytanie: „co ja, do jasnej cholery, czytam?”. Sęk w tym, że konsternacja płynie częstokroć nie jedynie z formy, ale także z treści, bo ukryte pośród rwącego strumienia pojedyncze myśli, niewinne wzmianki, w szokujący sposób uderzają sierpowym w samo sedno problemów współczesnej cywilizacji,wywołując wstrząs większy niż wszystkie przejawy zezwierzęcenia rodzaju ludzkiego przedstawione w książce. Szkoda, że tylko na chwilę, bo wnet myśli te znów unosi prąd ekskrementów, flaków i mieszanki używek, aż nie pozostanie po nich choćby ślad. I człowiek czuje się jedynie brudny.

Styl tej pozycji dowodzi, że autor wyraźnie hołduje ideałom postmodernizmu, co idealnie pasuje do zawartości. Konsekwentnie waha się pomiędzy filozoficzną podniosłością, nachalną dydaktyką truzimu, pornograficznym wyuzdaniem, naturalistyczną obrazowością paskudztwa, a także fragmentaryzmem narkotycznego zjazdu. Prawdziwie zwariowany rollercoster, ale również doświadczenie wyjątkowe estetycznie. Absurdalności przydają dodatkowo – jak to słusznie zauważyła tłumaczka – zupełnie oderwane od treści tytuły poszczególnych tekstów; szczególnie przykuwa wzrok ten w oryginale zdobiący okładkę: Hitler się do was uśmiecha (zmieniony zapewne ze względów praktycznych). Chyba idealnie oddają one naturę „dzieła” Czecha. Bo właśnie takajest ta książka. Jest bytem niezdecydowanym co do własnej tożsamości.Hybrydą, kolosalnym żartem twórczym, wyrazem niesłychanej, wiecznie niepokornej czeskiej wyobraźni i jakże specyficznego humoru, czarnego i nieprzyjemnie lepkiego – jak smoła. Kreatywności Mĕrce z pewnością odmówić nie można (polecam zwrócić szczególną uwagę na znaczące imiona oraz nazwy miejsc), wnikliwości w sumie też nie, ale mimo wszystko nie zaszkodziłaby choć odrobina umiaru. Może wtedy dałoby się z tego jedynego w swoim rodzaju tworu wyciągnąć nieco więcej.

Zakończę zatem uczciwym ostrzeżeniem: czytelniku, miej się na baczności! Zaglądasz do środka na własne ryzyko.


autor: Petr Mĕrka 
przekład: Elżbieta Zimna 
miejsce i rok wydania: Warszawa 2015 
stron: 152 
format: 150× 219 mm 
oprawa: miękka
Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %