Mortui reveni
Niezwykle ciekawe, że wzmianka o nieumarłych, którzy pożerać będą żyjących, by ostatecznie przewyższyć ich liczbą, pojawia się już w najstarszym tekście epickim – Eposie o Gilgameszu. Taką obietnicę składa tytułowemu protoplaście greckiego herosa mściwa bogini Isztar. I choć podobne kreatury przewijały się w dziełach chociażby H. P. Lovecrafta, to dopiero ukazanie podobnie apokaliptycznej wizji na dużym ekranie przyczyniło się do szybkiego wzrostu ich popularności. Noc żywych trupów George’a A. Romero pod wieloma względami okazała się przełomowa. Była to opowieść mrożąca krew w żyłach, która zaszokowała widzów nie tyle samą tematyką, ile podejściem do niej – ciężkim klimatem i dosadnym przedstawieniem wygłodniałych (choć wciąż przypominających istoty ludzkie) bestii, rozszarpujących Bogu ducha winnych nieszczęśników. Co istotne, przyczyna pojawienia się zagrożenia z piekła rodem nigdy nie została wyjaśniona. Nigdy nie padło też słowo zombie. Po stanowiącej komercyjny sukces Nocy żywych trupów nastąpiły kolejne jej części, podążające już w zupełnie innym kierunku. Zaczęły też powstawać inne produkcje czerpiące inspirację z coraz bardziej kultowego filmu reżysera: pastisze, książkowe kontynuacje…
Na
podstawie jednego z owych beletrystycznych sequeli nakręcono (bardzo luźno nawiązujący
do bazowej fabuły) Powrót żywych trupów
– obraz ważny, ponieważ utrwalający wśród odbiorców kolejną istotną cechę
wizerunku ożywionych ciał. Od tej pory zaczęły one gustować w mózgach. Jako że
obraz był raczej czarną komedią z elementami horroru, nieco groteskowe postacie
żywych trupów wyciągających przed siebie dłonie i bełkoczących bez ustanku
„Móóóóózgiii” jak najbardziej się sprawdziły. Rezultat: uznanie publiki i
krytyków oraz cztery kontynuacje, a także otwarta furtka dla podobnych filmów.
Podobnie skrajnym podejściem do tematu charakteryzuje się (w pewnych kręgach
kultowa) Martwica mózgu – obraz
Petera Jacksona (tak, tym właśnie zajmował się na początku swej kariery ojciec
kinowego Śródziemia) przekraczający granice dobrego smaku, plasujący się gdzieś
między kiczowatym kinem gore a
pastiszem. Widz raczony jest pomysłami w stylu małposzczurów przenoszących
zarazę, odrażającej übermatki zombie czy legendarnej masakry nieumartych, dokonanej za pomocą
kosiarki. Nawiasem mówiąc, to ona uczyniła ten film najkrwawszym w historii
kina (trzysta litrów sztucznej krwi!). O „mocy” produkcji niech zaświadczy
hasło reklamowe: „[…] dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach i jeszcze
mocniejszych żołądkach” lub ciekawostka mówiąca, że w wypożyczalniach na całym
świecie dołączano do niego torebki na wymioty.
Z
czasem nieumarli stali się symbolem końca – końca świata, sensu, starej
moralności, różnorodnie pojmowanej normalności. Przeistoczyli się w nieodzowny
element krajobrazu postapokalipsy. W opowieściach z rodzaju serialu The Walking Dead straszą nas metropolie opuszczone
przez mieszkańców, przepełnione za to krwiożerczymi żywymi trupami, które stały
się groźniejsze i szybsze. Na dodatek — ze
względu na swoją fizyczność oraz zachowanie – prawie wcale nie przypominają
istot ludzkich, przeistaczają się za to w bestie kierowane prymitywnym
instynktem. Częsty jest także motyw wirusa wywołującego zombizm (28 dni później), aczkolwiek wyjaśnienie
sytuacji zdaje się odzierać ją z niepokojącego klimatu (przynajmniej częściowo).
Ciekawie podeszli do tematu twórcy Helix
od stacji SyFy, dla których kwestia zarazy okazała się jedynie niebanalnym
punktem wyjścia, a lokacja – tajna baza naukowa na Antarktydzie – dodała
całości charakteru. Swoistym połączeniem wszystkich idei jest zeszłoroczna World War Z, pogrążona niestety przez
bolesną schematyczność.
W
świecie gier komputerowych o ożywieńcach króluje i chyba zawsze będzie królować
seria Resident Evil, zekranizowana
(na razie pięć filmów, wszystkie z Milą Jovovich) na hollywoodzką modłę, czyli –
skrótowo rzecz ujmując – efekciarska. Świat przedstawiony wykracza jednak poza
zwyczajne trupy, oferując zagrożenia w postaci psów zombie albo innych zmutowanych kreatur – wszystkich stanowiących
rezultat medycznych eksperymentów bezwzględnej korporacji Umbrella.
Na
tle bardziej komediowych reinterpretacji motywu (Wysyp żywych trupów brytyjskiego tandemu Edgar Wright, Simon Pegg i Nick Frost, Zombieland czy kuriozalnie absurdalni Rabusie kontra zombie) wyróżnia się stosunkowo świeży Wiecznie żywy. I choć opinie o filmie są dość podzielone, stanowi on
z pewnością potrzebny powiew świeżości. Głównym bohaterem jest bowiem… jeden
z nieumarłych! W toku opowieści staje się jasne, że mamy do czynienia nie z
typowym survival horrorem w krzywym zwierciadle, lecz raczej opowieścią o
inności (i miłości, rzecz jasna, ale w tym przypadku to mało odkrywcze), w
pewien pokrętny sposób – nawet o społecznym niedopasowaniu. Przekształcenie niegdyś
mózgożernych potworów w istoty na wskroś ludzkie to zupełnie nowa tendencja: obecna
nie tylko w kinie, lecz także na małym ekranie. Chyba tylko Brytyjczycy mogli
wpaść na pomysł, żeby nakręcić serial o nieumarłym chłopaku, który stara się
odnaleźć w dawnym życiu na nowo. In The
Flesh już ze względu na zwichrowany koncept zasługuje na szczególną uwagę.
W
postaciach żywych trupów można się doszukiwać głębszych treści. Ich haitańskie
pierwowzory bywają postrzegane jako komentarz do lokalnego niewolnictwa. Już
George A. Romero chciał dzięki ich wsparciu skrytykować rząd i odnieść się do
problemów społecznych tamtych czasów. Współczesne odpowiedniki mogą być
interpretowane, cokolwiek ironicznie, w kontekście globalnego konsumpcjonizmu.
Sama idea może straciła nieco na świeżości i wzbudza szok nieco rzadziej,
jednak nadal intryguje swoją złożonością, a przede wszystkim – żywotnością. W
końcu z jakiegoś powodu zombie wciąż
są na czasie, prawda?