Opus magnum
Można nie lubić Stephena Kinga, nazywanego często „królem
horroru”, nie gustować w jego pisarskiej stylistyce, nie zgadzać się z jego podejściem
do pewnych kwestii, nie aprobować zbyt rozwlekłych (podług niektórych czytelników)
fabuł. Jedno wydaje się jednak pewne: jest jeden taki utwór Kinga, obok którego
nie można przejść obojętnie, i to z wielu powodów.
Monumentalny cykl Mroczna
Wieża sam autor uważa za dzieło swojego życia. Sporo w tym prawdy. Zacznijmy
od tego, że geneza serii sięga daleko wstecz – jako 23-latek King stworzył
pierwotną wersję tomu pierwszego, zainspirowaną poematem Roberta Browninga Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął,
westernami z Clintem Eastwoodem, trylogią Tolkiena oraz legendami
arturiańskimi. Pięć krótkich historii, których bohaterem był Roland Deschain, ostatni
rewolerowiec, ścigający przez pustynię tajemniczego Człowieka w Czerni (wydano
je w formie książki w roku 1982 i nieco zmieniono w roku 2003) stanowiło
początek wielkiej przygody – przygody, która odgrywa również rolę całokształtu
twórczości artysty i przekroju przez jego życie.Do tej pory powstało osiem książek z serii. Ostatnia z
nich, zatytułowana Wiatr przez dziurkę od
klucza, ukazała się na początku tego roku, dziewięć lat po oficjalnym
zakończeniu historii Rolanda i jego ka-tet
(w języku stworzonym na potrzeby książki to określenie oznacza grupę osób
połączonych przez przeznaczenie). Co ciekawe, niemal każda z nich czerpie z innej
stylistyki. Fabuła tomu drugiego i szóstego rozgrywa się w dużej mierze w
świecie rzeczywistym, dlatego też te części cyklu mają wiele wspólnego z
powieściami akcji. Tomy czwarty i ósmy to gawędy, pierwszy z nich ma raczej charakter
obyczajowy z domieszką westernu, drugi zaś jest oryginalną baśnią szkatułkową. Piąta
odsłona – Wilki z Calla – stanowi hołd dla obu wersji (japońskiej i
amerykańskiej) filmowej opowieści o siedmiu śmiałkach, występujących w obronie
miasta atakowanego przez bandę opryszków. Jednak to w tomach: pierwszym,
trzecim i siódmym widać chyba najwyraźniej specyfikę Mrocznej Wieży jako sagi drogi.Można powiedzieć, że schemat rozwoju wydarzeń jest nam
dobrze znany. Główny bohater, podążając za swoim przeznaczeniem, zbiera drużynę
(gromadkę co najmniej barwną, do której należą: kaleka kobieta z rozdwojeniem jaźni,
narkoman, „syn” Rolanda – Jake oraz gadający zwierzak) i razem z nią pokonuje
niebezpieczeństwa, zmaga się z totumfackimi hordami złowrogiego monarchy (jego
symbolem jest oko, cóż za niespodzianka), aby wreszcie dotrzeć do odległego
celu, gdzie czeka na niego ostateczna próba. Brakuje tylko pierścienia, ale za
to mamy groźne magiczne kule rodem ze Śródziemia. Także język stworzony na
potrzeby powieści inspirowany był mową elfów. Nie mam najmniejszych wątpliwości,
że wszystkie te nawiązania są jak najbardziej zamierzone, podobnie jak i cała
rzesza innych – niektórych ewidentnych, innych zawoalowanych. King bawi się
konwencjami, miesza schematy i łączy pozornie niezwiązane motywy, tworząc iście
awangardowe, wielopłaszczyznowe dzieło, własnego, mrocznego Władcę Pierścieni na miarę naszych czasów,
sagę, w której zabrakło miejsca na happy end.Cykl obfituje również w odwołania do konkretnych
wcześniejszych dokonań mistrza grozy. Jednym z bohaterów jest protagonista Miasteczka Salem – ojciec Callahan,
pojawiają się wampiry. Przepustkę do zdobycia wieży i pokonania jej rezydenta, Czerwonego
Króla, stanowią rysunki Patricka Danville’a, którego po raz pierwszy poznajemy
w Bezsenności (podobnie jak i wyżej wspomnianego
tyrana). Kolejnym przeciwnikiem Rolanda i jego towarzyszy okazuje się Randall
Flagg, złoczyńca opisywany zarówno w Bastionie,
jak i w Oczach kota. A to dopiero
czubek intertekstualnej góry lodowej! Przyjemność znajdowania kolejnych
powiązań zostawiam już jednak czytelnikom.Nietrudno dostrzec motywy arturiańskie, obecne chyba
najmocniej w przedostatniej (ostatniej pod względem chronologii akcji) odsłonie
sagi. Tuż przed osiągnięciem celu swojego życia Roland stawia czoła
demonicznemu Mordredowi – własnemu synowi (okoliczności jego narodzin są
niesłychanie skomplikowane, a cały ten wątek należy niestety do najsłabszych
rozwiązań fabularnych). W Rolandzie nietrudno się w tym kontekście doszukać
króla Artura. Rewolwerowiec to mimo wszystko postać sama w sobie niezwykła: ze
względu na obsesję na punkcie Mrocznej Wieży, bezwzględność, wyrachowanie, brak
wątpliwości przy podejmowaniu decyzji wątpliwych moralnie staję się on klasycznym
antybohaterem (jakby przeciwieństwem
swojego imiennika z eposu rycerskiego), któremu jednak – poznawszy jego przeszłość,
tragiczną pod wieloma względami – kibicujemy i którego ostateczny los może
prawdziwie zasmucić. Autor przekornie na ojczyznę tak skomplikowanego człowieka
wybiera biblijną krainę Gilead.I pomyśleć, że niewiele brakowało, a Mroczna Wieża nie doczekałaby się końca. Stało się inaczej, a
decydujący wpływ na to wywarły wydarzenia z 1999 roku, kiedy to Stephen King,
potrącony przez kierowcę ciężarówki, niemalże stracił życie. Wypadek w dość
niezwykły sposób wpłynął na końcowe tomy sagi. Autor postanowił wprowadzić do
opowieści… samego siebie! Co ciekawe, jego wizerunkowi na kartach książki
daleko do idealnego. Z drugiej jednak strony jego rola w opowieści jest niesłychanie
ważna. Elementy prywatnego życia pisarza wplecione w dzieło zakrawają o
literacki ekshibicjonizm. Stephen King tłumaczy taki zabieg w krótkiej nocie
odautorskiej, zamieszczonej na końcu siódmego tomu: „Jest na to takie
przemądrzałe akademickie określenie – metafikcja. Nienawidzę go. Nienawidzę
jego pretensjonalności. Jestem w tej opowieści tylko dlatego, że od pewnego
czasu wiem (…), że w wielu moich książkach są odnośniki do świata Rolanda i
jego historii. Ponieważ to ja je napisałem, wydaje się logiczne, że jestem
częścią ka [przeznaczenia]
rewolwerowca. Zamierzałem wykorzystać opowieści cyklu «Mrocznej Wieży» jako
rodzaj podsumowania, zunifikowania jak największej liczby moich poprzednich
książek pod szyldem jakiejś nadrzędnej opowieści. Nie chciałem, żeby było to
pretensjonalne (…), zamierzałem jedynie pokazać, jak życie wpływa na sztukę (i vice versa)”[1].Wielu krytyków, a także i fanów powieści narzekało na
zakończenie cyklu. King wprawdzie mocno zaznaczył, że sam nie czuje się z niego
do końca zadowolony, ale według niego to jedyne właściwe zakończenie tej
opowieści[2].
Jestem skłonny się z nim zgodzić. Moim zdaniem każdy inny (a przynajmniej
szczęśliwy) koniec sprawiłby, że siła oddziaływania sagi na czytelnika uległaby
znacznemu zmniejszeniu, a teraz przynajmniej można się pokusić o różnorodne
interpretacje pod kątem symboliki. Warto zwrócić uwagę, że to nie jedyny
przykład metaforycznego wydźwięku fabuły. Duże pole do analizy daje chociażby
rozmowa Rolanda z Człowiekiem w Czerni na końcu tomu pierwszego, która – ze
względu chociażby na to, że ma miejsce na plaży – bardzo przypomina słynną
sekwencję z filmu Ingmara Bergmana Siódma
pieczęć. W siódmym tomie natomiast w niezwykły sposób wykorzystane zostają elementy
teorii psychoanalizy Zygmunta Freuda.Mimo kilku mankamentów Mroczna Wieża pretenduje do miana jednego z najlepszych wytworów
pisarskich Stephena Kinga (i bezdyskusyjnie jego opus magnum), ale również jednej
z najbardziej wartych uwagi serii fantasy, która ze względu na niezwykle bogaty
w barwne postaci i miejsca,
dopracowany w szczegółach świat przedstawiony zasługuje na wyjątkowe miejsce
pośród innych dzieł tego gatunku. Podobnej opowieści nie było i już raczej nie
będzie. Polecam przekonać się o tym na własnej skórze, bo lektura tego ośmioksięgu
to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.