Soul Power
Ray Charles zasiadał przy pianinie i z lubością oddawał się świętokradztwu. Na melodie gospel nawijał wyuzdane słowa – wychwalał w nich kobietę, którą ma u boku i z którą jest mu dobrze. Publiczność szalała, wyciągając w górę ręce, a młodzież wyginała się w tanecznych spazmach. W niedzielę zaś wszyscy zgodnie szli do kościoła, gdzie pastor zapalczywie łajał profanację, jakiej dopuścił się niewidomy pianista, po czym wzywał wszystkich do wspólnego śpiewania pobożnych pieśni. Wierni szaleli, wyciągając w górę ręce, a młodzież wyginała się w tanecznych spazmach.
Jeśli bylibyście kiedyś czarnoskórym mieszkańcem Stanów Zjednoczonych, najlepiej baptystą lub zielonoświątkowcem żyjącym na przełomie lat 50. i 60., to na pewno zrozumielibyście, o co w tym dziwacznie skonstruowanym leadzie chodzi. Jeśli jednak się wam nie poszczęści, a na dodatek zupełnie nie kojarzycie nazwisk takich jak Thomas A. Dorsey, Nina Simone lub Aretha Franklin, to nie przejmujcie się. W tym krótkim tekście postaram się opowiedzieć wam o całym kontekście współistnienia soulu i muzyki gospel. O ich powiązaniach, wynikaniu jednego gatunku z drugiego oraz spajającej je sile ekstatycznego, duchowego przeżycia. O komercyjności psalmu i kaznodziejskich tekstach Curtisa Mayfielda. Krótko mówiąc: opowiem o całym tym zamieszaniu z soulem – w końcu i tak muszę czymś wypełnić comiesięczny przydział kilku akapitów. Ten temat wydaje się równie dobry (o ile nie lepszy) jak każdy inny.
Całą historię wypada zacząć od początku, a w Ameryce tak to już bywa z początkami, że mają miejsce dawno temu…
Na plantacjach bawełny
Jesteś skuty. Wyciągają cię z pokładu statku i dostajesz batem po plecach. Wiozą na targ niewolników, gdzie też dostajesz batem po plecach. Potem leją cię już regularnie: gdziekolwiek byś się nie znalazł i czegokolwiek byś nie robił. Jednocześnie ktoś ciągle mówi ci o tym, że dobry Pan, który jest sprawiedliwy, ma baczenie na każdą istotę, więc z problemami wal do niego jak w dym.
Nic dziwnego, że czarnoskórzy tak szybko uznali chrześcijaństwo za swoją religię (zresztą pierwotnych wierzeń i tak nie mogli kultywować). W religii tej mogli znaleźć oparcie i obietnice lepszego świata. Chwalmy zatem imię Stwórcy! – mogli zakrzyknąć. Chwalmy tak, jak tylko potrafimy najlepiej – tańcem i śpiewem! Zakodowanymi w genach rytmami, których nie udało się upuścić wraz krwią. Pierwsze pieśni pracy i nabożne spirituals powstawały zatem na kanwie tradycyjnych afrykańskich melodii kultowych.
Biały wyczytywał swoją religię z pisma. Czarnoskórzy przeżywali ją niemal fizycznie. Tak wyglądał podział między jedną a drugą społecznością. Grzbiet Biblii wyznaczał odróżniającą ich od siebie linię demarkacyjną. Po zniesieniu niewolnictwa to właśnie Kościół stał się dla Afroamerykanów wolną od prześladowań ostoją wspólnoty i ośrodkiem odbudowywania kulturowej tożsamości. W tych małych świątyniach powstawał gospel – muzyka łącząca bluesa z psalmami. Jej ojcem chrzestnym był wspomniany już Thomas A. Dorsey.
Choć nie bez turbulencji (wielu pastorów oskarżało Dorseya o łączenie słowa bożego z nieczystą, diabelską muzyką grzeszników i pijaków – to zupełnie jakby wymieszano mszalne wino z whisky), muzyka Dobrej Nowiny szybko przyjęła się wśród wspólnoty. Przez lata wykształciła nawet swoje gwiazdy! Kwartety wokalne takie jak Dixie Hummingbirds czy Swan Silvertones były niemal zdmuchiwane ze sceny przez westchnienia małoletnich dziewcząt, dobrze się prowadzących i uczestniczących w nabożeństwach.
Hallelujah I Love Her So!
Niestety! Pokój został zmącony przez, omówione już na początku, bezczeszczenie świętości w wykonaniu Raya Charlesa. W jego filmowej biografii (oscarowy Jamie Foxx) jest taka scena, w której intonuje on swojej ukochanej I Got a Woman. Jej reakcja na ową piosenkę mogłaby opisywać reakcję całej czarnoskórej wierzącej społeczności. Zgroza!
Owszem. Zgroza, ale chwytająca za serce. Przykuwająca do głośnika. Czuła, tajemnicza, radosna, inna… no i niesamowicie komercyjna. Firmy fonograficzne zwęszyły okazje. Od tej pory można było podziwiać zeświecczoną muzykę gospel o wybitnie popowej tematyce. Słynny amerykański producent Jerry Wexler stwierdził kiedyś, iż dzięki słuchaniu Charlesa po raz pierwszy może spojrzeć na gospel z estetycznym dystansem.
Swojskie tematy krążące wokół picia, miłości i picia z miłości wygodnie rozsiadły się w (na poły kradzionej) sakralnej formie. Te całkiem nowe i kuszące utwory dotarły do uszu śpiewającej młodzieży, produkującej się dotychczas tylko w kościelnej nawie i przy akompaniamencie pianina. Przez furtki swoich małych społeczności widzieli oni deszcz dolarów, wykwintne stroje i życie na dwieście procent. A to wszystko jedynie za cenę zamiany „Oh Lord!” w „Oh Darling!” Przepis na sukces tak prosty, że żal nie spróbować.
No i wielu spróbowało. Lata 60. to zatem czas pierwszego pokolenia wokalistów, którzy zakwestionowali tradycje purytańskiego życia skupionego wokół nabożeństw. Na zbawienie machnęli ręką między innymi Sam Cooke – lowelas obdarzony piękną barwą głosu, córka pastoraAretha Franklin czy doskonały śpiewak gospel Al Green. Większość z nich zrobiło karierę niemalże z miejsca. Na przykład Otis Redding do wytwórni STAX wszedł jako człowiek znikąd. Gdy pozwolono mu zaśpiewać, rzucił do klawiszowca zdanie „Gimme some church chords”. Gdy skończył swój występ przed włodarzami studia, ci od razu zorientowali się, że ten człowiek przyniesie im sukces.
Msza must go on
Niektórych Bozia pokarała. Na przykład lowelas o pięknej barwie głosu z akapitu powyżej zginął w tyle tragicznych, co komicznych okolicznościach. Próbując sforsować drzwi, za którymi, jak mniemał, ukryła się jego obrażona kochanka, został zastrzelony przez kierowniczkę hotelu. Tak – to były drzwi biura. Tak – kierowniczka uznała go za włamywacza. Wcześniej zaś został odrzucony przez swoją dawną wspólnotę wierzących i pogardliwie zwyzywany od bluesmanów.
Inni tracili kontrolę. Marvin Gaye, syn słynnego kaznodziei, przez cały czas trwania swojej kariery nie mógł pogodzić fanowskiego oddania Chrystusowi ze swoim wielkim hobby – seksu z każdą chętną kobietą. Miotając się od poczucia winy do silnego przeświadczenia o własnych racjach, na różne sposoby próbował łączyć obie namiętności. Przykładem tego jest chociażby utwór Sanctified Lady. Trudno powiedzieć, czy osiągnąłby swój cel. Zastrzelił go własny ojciec w czasie jednej z grubszych awantur.
Jeszcze inni w krytycznych sytuacjach żałowali za grzechy i obiecywali powrót na łono Kościoła. Al Green już żegnał się z życiem, gdy jedna z odrzuconych przez niego psychofanek, uzbrojona w rewolwer (znowu broń palna), zamknęła się z nim w pokoju. Dziewczyna popełniła samobójstwo na jego oczach, a muzyk po tej traumie postanowił zerwać z gwiazdorskim życiem. Obecnie jest zielonoświątkowym kaznodzieją, a jego albumy przepełnione są duchem Ewangelii.
Z kolei Mr. Dynamite, czyli James Brown, podczas swoich występów skrupulatnie odwzorowywał (niemal w skali 1:1) protestanckie misteria, samemu wcielając się w rolę kaznodziei. Z dobrym skutkiem udało mu się wymieszać świat muzyki popularnej z żarliwą wiarą. Ze sceny wykrzykiwał świadectwa, sprawiając, że zarówno widownia, jak i on sam zatracali się w stanie podobnym do „opętania duchem świętym”.
W podobny sposób działał Curtis Mayfield: tyle, że miejsce religii oświeconej zajęła u niego religia czarnej dumy. Społecznie zaangażowane teksty nawołujące braci i siostry do walki o swoje prawa były uduchowione nie mniej niż psalmy najbardziej popularne wśród Afroamerykanów.
Ogólnie rzecz biorąc, takie przejścia od pieśni sacrum chwalących Stwórcę do popowego profanum to rzecz typowa dla czarnoskórych mieszkańców USA. Ekstaza muzyki, śpiewu i tańca płynnie przechodzi u nich od głębokiego przeżywania wiary w głębokie przeżywanie świata doczesnego. Ta przyrodzona cecha fundowała zarówno gospel, jak i soul.
Podobnych przymiotów próżno szukać w kulturze europejskiej, toteż u nas coś takiego raczej by nie przeszło. Chyba że gdzieś w głębokim undergroundzie krążą nagrania aranżowanych na pop Kiedy ranne wstają zorze lub Panie dobry jak chleb, ale nic mi o tym nie wiadomo.