Star… Trek czy Wars? – o tym, jak telewizja zmieniła fandomy na zawsze
Technologia z dnia na dzień pędzi radośnie do przodu i czasami nawet ci, którzy się z nią wychowali, potrzebują czasu na ogarnięcie wszystkiego w takim tempie. Obecnie aż trudno uwierzyć, że kiedyś największą nowinką techniczną był telewizor. Z początku nie każdy mógł sobie pozwolić na taki luksus, jednak z czasem telewizory poszły w ślady radioodbiorników i zagościły w każdym domu.
Wieczorne zasiadanie całą rodziną na kanapie stawało się powoli codziennością. Jak już wspominałam w moim pierwszym artykule, jednym z przepisów na sukces jest seria. No a co może być lepszego niż taka, której nawet nie musisz czytać? Wystarczy, że rozsiądziesz się wygodnie, będziesz mieć pod ręką coś do jedzenia, a przygody swoich ukochanych postaci obejrzysz na ekranie.
Zanim jeszcze ktoś wymyślił Netflix i chill, ludzie skupiali się przed telewizorami co tydzień, by choć na chwilę zapomnieć o swoim życiu i wyruszyć na przygodę wraz z ukochanymi bohaterami z małego ekranu.
Tak to już z nami jest, że kochamy seriale (ja, nawet pisząc ten tekst, oglądam jeden, zerkając co jakiś czas, co robi Lucyfer na ekranie mojego telewizora). Jest coś takiego w tych historiach, co przyciąga naszą uwagę, oczarowuje nas i chwyta za serce.
OK, a więc teraz wskakujcie na pokład i zapnijcie pasy. Tam, gdzie się wybieramy, nie ma dróg.
Tylko gwiazdy.
Zmiany, które nie zmienią miłości prawdziwego fana – czyli 7 sezonów oraz 51 lat fandomu
Niezmiernie zawsze mnie zadziwia, że rzeczy obecnie kultowe, znane na całym świecie, miały bardzo skromne początki.
Ciekawostka – serial Star Trek, mający jeden z największych i najbardziej kreatywnych fandomów, nie od razu powalił widownię na kolana. W jednym z dokumentów na Netflixie, dotyczącym zabawek ze Star Treka, serial ten nazwany jest „młodszym, rudym kuzynem Star Wars” – co jest przecież bardzo nielogiczne! Star Trek wyprzedził swojego „kuzyna” o całe dziesięć lat. I, tak, faktycznie nie był od razu hitem, ale rekompensata przyszła w postaci najbardziej oddanej, zawsze wiernej i wytrwałej rzeszy fanów na całym świecie.
Pierwsza seria – nazywana obecnie dla rozróżnienia TOS (ang. Star Trek: The Original Series) – została zakończona po trzech sezonach i zyskała fanów dopiero wtedy, gdy zdecydowano się sprzedać ją kilku stacjom i pokazać w ramach powtórek.
W miarę jak Star Trek zyskiwał nowe serie, nawet te animowane, jego fandom rósł i pęczniał proporcjonalnie. Po raz pierwszy w historii aktorzy serialu stali się supergwiazdami. Ludzie, aby ich spotkać i zdobyć autografy, czekali w długich kolejkach na konwentach.
Równocześnie popularność zyskiwał brytyjski serial produkcji BBC o innym podróżującym po galaktykach bohaterze. Doktor Who, człekokształtny kosmita o dwóch sercach, uzbrojony w śrubokręt soniczny, stał się fenomenem w Wielkiej Brytanii. Z początku serial miał być przeznaczony dla dzieci – doktor za pomocą swego tardis przenosić się miał w czasie w celach edukacyjnych. Jednak z czasem science fiction i podróże do gwiazd stały się o wiele bardziej porywającym tematem dla widzów niż jacyś brudni wieśniacy z szesnastowiecznej Anglii. To posunięcie okazało się strzałem w dziesiątkę. Serial zyskał rzesze fanów, którzy są mu wierni po dziś dzień.
Zapytacie: cóż Star Trek i Doktor Who mają ze sobą wspólnego? Okazuje się, że to nie tylko zamiłowanie do science fiction i kosmicznych wojaży łączy owiniętych w szaliki Whovian oraz władających biegle językiem klingońskim Trekkies, ale również oddanie. Miłość, zaangażowanie i wierne trwanie przy serialu.
Jak z sezonu na sezon na pokładzie USS Enterprise pojawiała się inna załoga, tak Doktor Who zmieniał twarze, korzystając ze swojej niesamowitej umiejętności całkowitej regeneracji. I mimo tych, można by powiedzieć, drastycznych zmian, fani nadal wiernie trwali przy swoim ulubionym serialu. Ich miłość i oddanie były o wiele silniejsze niż zmiany obsady czy animozje twórców. Kochali świat, w którym poruszali się bohaterowie, tak bardzo, że trudno było im zrezygnować z niego tylko dlatego, że Williama Shatnera zastąpił Patrick Stewart, albo że w tym sezonie Doktor Who, zamiast podróżować po galaktyce, utknął na Ziemi i jeździ na motorze po angielskich drogach.
Wytaczanie ciężkich dział – czyli co ma kanon do odległych galaktyk?
Po drugiej strony barykady, ale jednak w tym samym kosmosie, chociaż dawno temu w odległej galaktyce, wydarzyły się rzeczy, które na zawsze zmieniły fanów i zatrzęsły w posadach wszystkimi fandomami.
OK, wszyscy gotowi? No, to teraz zabiorę Was na wycieczkę po najbardziej wytrwałym, oddanym fandomie na świecie.
Co Wy wiecie o kanonie, jeżeli nie jesteście w fandomie Star Wars?
Star Wars zawsze będą porównywane ze Star Trekiem przez laików i to nigdy się nie zmieni. W końcu i to, i to jest w kosmosie, nie? Mają roboty, statki i dziwne stwory, prawda? Noo… nie… i w sumie tak. To naprawdę trudno wyjaśnić, ale wystarczy chociaż obejrzeć kilka filmów, aby zrozumieć – struktura tych fandomów jest zgoła inna przy bliższym przyjrzeniu się.
Myślę, że mało jest na świecie ludzi, którzy nie widzieli chociaż jednego odcinka Gwiezdnych wojen. Jeżeli tu tacy są i dotrwali aż do tego momentu tekstu, to co Wy tu robicie? Nie chcę tu nikogo obrażać, ale czy spędziliście dzieciństwo pod kamieniem?
Zróbcie przerwę, włączcie którąś z trzech trylogii i dopiero wtedy wróćcie do lektury (dobra, wszyscy wiemy, że chociaż trylogie są trzy, tylko jedna jest tą właściwą – tu autorka staje w pozycji bojowej i czeka na ciosy).
Kanon, czy też jak chce oryginał – canon (nie, nie mam tu na myśli marki aparatów, których nie używam, jako zagorzały nikoniarz) – to coś oficjalnego, zgodnego z zamiarem twórców. I o ile, będąc w fandomie Harry’ego Pottera, miałam bardzo ułatwione życie – wszystko, co należało do kanonu, zawarte było w książkach wydanych przez J.K. Rowling – o tyle fandom Star Wars nigdy nie miał łatwo w życiu. Ich kanon został rozpirzony na tysiące: powieści, nawet po opisy z tyłu opakowań zabawek – wszystko było kanonem. Fani musieli się nieźle natrudzić, aby to wszystko zebrać do kupy i skleić w jedną, logiczną całość. Pamiętając też o tym, że niektóre rzeczy z czasem się zmieniają. Na przykład powieść autorstwa Alana Deana Fostera Spotkanie na Mimban, wcześniej zaliczana do kanonu, zrobiła się dziwnie niewygodna po Powrocie Jedi, gdzie zostało ujawnione, że Luke i Leia to bliźnięta (książka skupiała się na temacie rebeliantów, ale jednym z ważniejszych wątków był romans między Lukiem i Leią właśnie).
Więc, moi drodzy fani Gwiezdnych wojen, którzy dołączyli podczas ostatniej trylogii, co Wy wiecie o trudnym życiu fana? Największa i najtrudniejsza robota została za Was już odwalona. Nie, nie było łatwo. Ale daliście radę, wytrwaliście i, co więcej, doczekaliście się odrodzenia swojego fandomu. Doskonale znam to cudowne uczucie, gdy twój fandom nagle odżywa i zaczynają pojawiać się nowe rzeczy. To najlepsze uczucie, jakiego fan może doświadczyć.
Obecnie z uśmiechem na twarzy obserwuję, jak te same dzieciaki, które wpatrywały się w młodą Carrie Fisher i superprzystojnego Harrisona Forda na srebrnym ekranie, już zupełnie dorosłe, prowadzą za rękę swoje pociechy, aby im przedstawić nowy świat pełen cudowności.
Seriale i filmy zostały nieodłączną częścią fandomów. Osobiście nie wyobrażam sobie życia bez nich. Zapewne każdy ma swoją niesamowitą historię, rzeszę zakochanych w nim wspaniałych ludzi – od casualowych oglądaczy po „die hard” fanów, którzy potrafią spędzić 24 godziny na kanapie, owinięci w koc, zajadając śmieciożarcie z paczek i pudełek, delektują się kolejnym maratonem filmowym.
Najważniejsze, że tych ludzi coś łączy – pasja, oddanie i radość. To dają nam nasze ukochane seriale i filmy.
I to powinniśmy w sobie pielęgnować.