Przeczytaliśmy

„Jeśli spotka człek takiego, co buszuje w zbożu” – o J.D. Salingerze cz. 1

Nie będzie to tekst poświęcony wydarzeniom z życia J.D. Salingera (choć przynajmniej kilka razy do nich nawiążę). Jeśli was ono ciekawi, możecie przeczytać którąś z biografii pisarza. Nie będzie to też dogłębna analiza jego dzieł, bo po pierwsze – nie umiem takiej napisać, a po drugie – gdybym umiał, prawdopodobnie zrobiłbym to w sposób demaskujący narcystyczną miłość do swojego intelektu, niemożliwie wręcz przemądrzały i nieprzystępny. To nie zaciekawiłoby czytelników, którzy od naszego serwisu oczekują raczej demontowania z kultury pancerzy akademizmu, aniżeli ich nakładania. Czym więc ten tekst będzie? Szczerze mówiąc, jeszcze nie wiem. Może zrobię najlepiej, zaczynając po prostu od pewnej swojej deklaracji, a potem zobaczymy, jak to się rozwinie. Brzmi ona tak: jeśli kiedykolwiek ktoś uzyska prawa do stworzenia filmowej adaptacji Buszującego w zbożu i takie dzieło powstanie, nie obejrzę go.

I od razu śpieszę z tłumaczeniem, dlaczego podczas seansu nie zająłbym miejsca w sali kinowej (prawdopodobnie w trzecim rzędzie, zaraz przy schodach, bo lubię siedzieć blisko ekranu i tak, aby nie musieć się przepychać obok innych widzów). Otóż Jerome David Salinger nie życzył sobie powstania filmu na podstawie Buszującego w zbożu. Odprawił z kwitkiem co najmniej kilku proszących go o pozwolenie na to wielkich reżyserów, w tym samego Elię Kazana, samego Billy’ego Wildera i samego Stevena Spielberga. Nie chciał przeniesienia tej historii na ekran. Nie, bo wątpił, że Hollywood spełni jego wyobrażenia na temat ekranizacji[1]. Nie, bo – chociaż sam nie był przeciwnikiem kina – uznał, że byłoby to nie fair wobec Holdena. Nie, bo największemu introwertykowi i samotnikowi w literackiej historii Stanów Zjednoczonych nie w smak były sława i zamieszanie. Nie, bo przekonania religijne Salingera nakazywały mu odrzucać owoce jego pracy. Nie, bo od premiery książki miał tego wszystkiego dość. I wreszcie nie, bo nie.

Choć od 2010 roku Salinger sto procent swojego czasu poświęca na bycie martwym (a jeśli poszczęściło mu się na drodze Dharmy, rezyduje niezagrożony reinkarnacją w przedwiecznym Brahmanie), spadkobiercy wciąż bronią praw do jego jedynej powieści i zarazem – najsłynniejszego dzieła. Wiadomo jednak, że rządzący przemysłem filmowym księgowi zawsze, prędzej czy później, dopną swego. Spodziewam się więc, że pierwsze trailery i plakaty pokazujące chłopaka w czerwonej myśliwskiej czapce pojawią się jeszcze za mojego życia. Godzę się z tym. Ale moją reakcją będzie spokojny bojkot w duchu biernego oporu.

*

A teraz to, na co wszyscy czekaliście – bezlitośnie sentymentalne wspomnienia z nie tak odległej przeszłości nie tak znowu leciwego autora niniejszego teksu, które niezawodnie wydadzą się czytelnikom pretensjonalne i śmieszne, a piszący te słowa zostanie w związku z nimi natarty śniegiem przez którychś z bardziej łobuzowatych, gardzących tego rodzaju wynurzeniami odbiorców.

Otóż Buszującego w zbożu pierwszy raz przeczytałem na studiach. Zdaje się, że na pierwszym roku. Książeczka z biało-zieloną okładką bez informacji o autorze i bez jego zdjęcia (spełniająca zresztą surowe wymagania, jakie Salinger stawiał wszystkim wydawnictwom) przysporzyła mi wiele uniesień tak niezbędnych dla prawidłowego rozwoju dwudziestokilkuletniego dziecięcia, jakim wówczas byłem. Naprawdę błogosławiłem panią nauczycielkę z przedszkola, która nauczyła mnie czytać. Byłem przekonany, że – kierowana przeczuciem – umiejętność tę przekazała mi jedynie po to, bym po latach mógł zagłębić się w wymyśloną przez Salingera historię.

No właśnie, historia. Posądźcie mnie teraz o nietakt. Wszak wszyscy wiedzą, o czym jest ta książka! Wychodzę jednak z założenia, że codziennie pojawia się na świecie ktoś, kto nie wie czegoś, co dla nas jest oczywiste. Pozwolę więc sobie na krótkie zarysowane fabuły, a komu nie chce się tego czytać, może pominąć resztę akapitu. Bohaterem Buszującego w zbożu jest Holden Caulfield – 16-latek z dobrze sytuowanej nowojorskiej rodziny. Chłopak został niedawno wylany z prywatnego liceum. Po Bożym Narodzeniu, do którego pozostało kilka dni, ma nie wracać do szkoły. Co więc postanawia? Ano opuścić internat jeszcze przed przerwą świąteczną i przez jakiś czas pożyć na własną rękę w Nowym Jorku.

Ta trwającą dwadzieścia sześć rozdziałów wędrówka po wielkim mieście u boku Holdena Caulfielda była dla mnie przeżyciem nieomal mistycznym. Gdy bohater wrzucał ćwierćdolarówki do stawu w Central Parku, miałem wrażenie, że wrzucam je wraz z nim. Zdawało mi się, że zajmuję miejsce obok, gdy jeździł śmierdzącą rzygowinami taksówką, a kiedy pobił się ze Stradlaterem, niemal czułem, jak piecze mnie rozbita warga. Nie wspominając już o tym, że równolegle przeżywałem wszystkie troski i obawy Holdena – wrażliwego człowieka stającego na progu dorosłości.

Oczywiście nie mogę powiedzieć, że już wtedy zrozumiałem głęboki sens powieści. Nagła miłość, jaką zapałałem do dzieła Salingera, wynikała z tego, że – jak każdy przeżarty romantyzmem młodociany buc z niedopieszczonym ego – potrzebowałem dla siebie wzoru buntownika, a Holden sprawdza się w tej roli. I to nieprzerwanie od 1951 roku. Ten sposób interpretacji bohatera nie dziwi. Pierwsze, jak wiadomo najważniejsze, wrażenie, każe nam odbierać jego zachowanie jako krytykę płytkiego konsumpcjonizmu i dążenia do szczęścia za wszelką cenę, stanowiących fasadę amerykańskiej prosperity po II Wojnie Światowej. Holden widzi za pozorami fałsz, arogancję i egotyzm. Sprzeciwiając się im, snuje wizję powrotu do prostoty życia. Taki bohater z miejsca stał się symbolem walki z zakłamaniem i figurą zwiastującą nadejście kulturowej rewolucji niesionej na sztandarach przez ludzi młodych.

Lata mijały, a świat zasadniczo niewiele się zmieniał – każde pokolenie toczyło swoją wojnę ze wszystkim tym, co zdehumanizowane, sztuczne i korporacyjnie wielkie. Fenomen Buszującego w zbożu okazał się zatem bardzo żywotny, a odczytanie postaci jako buntownika stało się wręcz jedynym słusznym.

Tyle że niezupełnie o to w tym chodzi, do czego mądrzejsi ode mnie doszli zresztą już wiele lat temu. Ale żebym sam mógł wypowiedzieć głośne i przeciągłe: „Ahaaaaaaaa” musiałem książkę przeczytać jakieś 8 razy. Tak. Taką sobie wymyśliłem świecką tradycję – każdego roku w okolicach przedświątecznych (z jednym czy dwoma wyjątkami na przestrzeni lat) odświeżam sobie Buszującego w zbożu. Oficjalne uzasadnienie moich powrotów do dzieła Salingera, które mógłbym podać radiu, prasie i telewizji, jest takie, że za każdym razem można odnaleźć w tej powieści coś nowego. Po każdym kolejnym roku doświadczeń i zmian odczytuje się ją na nowo. Można to wyrazić fragmentem z samej książki, w którym Holden opisuje wizytę w muzeum. Wszystko jest tam takie samo, jak zawsze, tylko człowiek się zmienia, więc siłą rzeczy – również jego percepcja.

W mniej oficjalnym tłumaczeniu musiałbym się natomiast przyznać do pewnej próżności, wynikającej z tego, że bardzo przyjemnie jest powiedzieć komuś o wykształceniu sobie takiego inteligenckiego zwyczaju. Tak czy inaczej, zdążyłem Buszującego w zbożu po kilka razy przeczytać i w oryginale, i w tłumaczeniu Magdaleny Słysz. Do niedawna gotów więc byłem buńczucznie głosić na środku rynku w dzień targowy, że dobrze rozumiem tę książkę. Dopiero po tym, jak zgłosiłem się do samobójczej misji napisania dłuższego tekstu o Salingerze (właśnie go czytacie), wziąłem się za zaniedbywane uzupełnienie wiedzy faktograficznej o autorze i przy okazji poznałem interpretacje jego najważniejszych utworów. I tak u Kenetha Slavenskiego znalazłem omówienie Buszującego…, po którym po primo: walnąłem się otwartą dłonią w czoło, a po drugie: poczułem ogromną radość na myśl o tym, że analiza jest najprawdopodobniej trafna! Mówi ona, że Buszujący w zbożu wcale nie jest pochwałą młodzieńczego buntu i no pasaran wykrzyczanym przeciw mieszczańskiej logice. W rzeczywistości tekst opowiada o czymś zupełnie innym, a jego przesłanie jest tak proste i tak głębokie zarazem, że aż chce się o tym z ekscytacją powiedzieć pierwszemu napotkanemu czterolatkowi.

Otóż Holden, z całym tym swoim wariackim buntem, jest przede wszystkim chłopcem za pięć dwunasta dorosłości. I śmiertelnie boi się tego nowego okresu. Widzi w nim tylko sztuczność, obłudę i blagierstwo. Idealizuje więc dzieciństwo i pragnie stanąć na jego straży, chociaż czuje, że dla niego samego nie ma już ratunku. Stąd jego słynne, zainspirowane wierszem Roberta Burnsa, łapanie w zbożu dzieciaków biegnących w stronę przepaści. „Łapanie” to słowo wskazówka – symbol zakazów, asekuracji, pilnowania. Ale Holden myli ten wers. „Jeśli spotka człek takiego, co buszuje w zbożu” poprawia go Phoebe, jego młodsza siostrzyczka. „Spotkanie” bliższe jest zrozumieniu i zaufaniu. Dopiero od tego momentu Holden zaczyna przechodzić przemianę, dzięki której ostatecznie zgodzi się na świat taki, jakim on jest – niebinarny, ukazujący wszystkie odcienie emocji i mnogość zachowań. Słowem: RÓŻNORODNY. Buszujący w zbożu jest więc traktatem o akceptacji! Czyż to nie piękne?

Na taką tematykę powieści wpływ miały wojenne przeżycia pisarza. Na froncie zobaczył, do jakich okropieństw zdolny jest człowiek. Salinger uczestniczył w operacji D-Day, przetrwał piekło walk w Ardenach w 1944 roku i brał udział w wyzwalaniu obozów koncentracyjnych. Służył w jednostce kontrwywiadu i do jego zadań należało przesłuchiwanie hitlerowców, także największych zbrodniarzy z SS. Frontowe doświadczenia kazały mu zwątpić w ludzi i z tą traumą zmagał się przez lata. Znajduje ona odzwierciedlenie w psychicznym rozbiciu Holdena. Bohater, tak jak sam pisarz, czuje, że stracił niewinność. Nie bez powodu zmarły brat Holdena nosił imię Allie. To nawiązanie do słowa allies – sojusznicy. Śmierć chłopca wywołuje ten sam wstrząs, co śmierć towarzyszy broni. Pewien świat zostaje stracony bezpowrotnie, a bohater i autor uświadamiają sobie tkwiące w człowieku sprzeczności. Ich dialektyczny spór wewnętrzny to w rzeczywistości walka o znalezienie sobie miejsca wśród żywych. Holden staje przed wyborem: tkwić w przeszłości czy wziąć odpowiedzialność za budowanie relacji z tymi, którzy pozostali. Tego samego doświadczył pisarz. Ostatecznie jednak obaj zwyciężają. Zaakceptowanie istnienia sprzeczności przynosi katharsis – świadomość śmierci i zła nie oznacza końca niewinności[2].

*

To jak na razie tyle, ptaszki. Po ostatnich dwóch akapitach, w których – jak możecie zauważyć – ani razu nie uśmiechnąłem się uśmiechem Kota z Cheshire ani nie puściłem do żadnego z Was perskiego oka, czuję się naprawdę wymięty. W ramach resetu po tym wysiłku pozwalam sobie jeszcze na tych kilka nazbyt przemądrzałych linijek tekstu i już kończę. Ale wrócę do tematu. Niech mnie szlag! Wrócę!

Tekst powstał dla uczczenia dziesiątej rocznicy śmierci J.D. Salingera przypadającej 27.01.2020. Pisząc korzystałem ze wznowień jego dzieł wydanych w 2019 roku przez wydawnictwo Albatros z okazji setnych urodzin pisarza.


autor: J.D. Salinger

tytuły: Dziewięć opowiadań; Buszujący w zbożu; Franny i Zooey; Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: wprowadzenie

przekład: Agnieszka Glinczanka/ Krzysztof Zarzecki (Dziewięć Opowiadań), Magdalena Słysz

wydawnictwo: Albatros

miejsce i rok wydania: Warszawa 2019

liczba stron: 256, 304, 240, 240

format: 130 x 200 mm


[1]    W swojej karierze raz tylko, nie przewidując konsekwencji, pozwolił na kinową adaptację jednego ze swoich dzieł. Film oparty na motywach opowiadania Pan Kostek w Connecticut (włączonego do zbioru Dziewięć opowiadań) wprawił Salingera w przerażenie zmieszane z zażenowaniem swoim luźnym, typowo hollywoodzkim potraktowaniem materii literackiej i dryfowaniem po wodach kiczowatego sentymentalizmu.

[2]    Kenneth Slawenski, J.D. Salinger. Biografia, przekł. Anna Esden-Tempska, wydawnictwo Albatros, Warszawa 2014, s. 265 -277.

(Ur. 1991) Poeta, prozaik, felietonista. Wzrost - 176 cm. Szczupły. Oczy koloru szarozielonego. Bez nałogów i obciążeń finansowych. Jego ulubiona liczba to 100000000. W przyszłości chce zostać samolotem.

    2 Comments

    1. […] stało lub jeśli (uchowaj, Boże) nie czytaliście poprzedniego tekstu, to bez zbędnych ceremonii wstawiam tu odnośnik. Gdy już zapoznacie się z materiałem, możecie dołączyć do tych wszystkich, którzy robili […]

    2. […] dwa słodziutkie panegiryki na cześć pisarza, które uniżenie wystawiam na wasze kliknięcia, o: tutaj i tutaj. Teraz czas na jakieś zakończenie. Codę. Na przykład taką, która mogłaby się […]

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %