Tak jakoś wyszło, czyli o tym, jak los wciska nam w ręce gitarę
Szedłem ostatnio przez park, wznosząc oczy ku niebu w poszukiwaniu pierwszych oznak wiosny. Niespodziewanie oznaki te znalazłem po stronie wertykalnie przeciwnej – wdepnąłem w finalny produkt procesu trawienia pozostawiony przez jamnika, teriera, kundla czy innego przedstawiciela rodziny Canis familiaris. Po wyrażeniu swojego niezadowolenia za pomocą wiązanki przekleństw srodze zadumałem się nad rolą przypadkowości w życiu ludzkim. A że akurat miałem na uszach słuchawki pełne popu, ciężar zagadnienia przeniósł się na muzykę i skłonił mnie do rozważań nad następującą kwestią: jak to się dzieje, że czasem ktoś, kto miał być hydraulikiem, murarzem lub, co gorsza, prezesem, niespodziewanie zostaje gwiazdą?
Wyobraźmy sobie taką sytuację: lata siedemdziesiąte, gdzieś w zapyziałych trzewiach Sheffield. W magazynie fabryki sztućców pracuje młody chłopak. Ot, pracownik jak pracownik. Przez osiem godzin tacha ciężkie pudła pełne noży i widelców, którymi jego rodacy będą aplikować sobie doustnie jajka na bekonie, rybę z frytkami czy inne wyspiarskie przysmaki. Jak u każdego przeciętniaka jego ambicje ograniczają się do codziennego zabijania nudy muzyką, piwem i bezproduktywnym udeptywaniem chodników z kumplami.
Całkiem możliwe, że nasz bohater myślał właśnie o tych wszystkich rzeczach, gdy w radiowęźle zainstalowanym w jego miejscu pracy rozbrzmiało coś, co miało wywrócić jego życie do góry nogami. Chłopakiem był Joe Elliot, późniejszy lider zespołu Def Leppard, a utworem, który usłyszał – sześciominutowe opus magnum grupy Queen, „Bohemian Rhapsody”. Podobno (o ile damy wiarę jego opowieściom, a zrobimy to, gdyż nie ma powodu, aby podważać prawdomówność gwiazdy rocka, dla której czasem największych triumfów są hulaszcze i rozkokainizowane lata osiemdziesiąte) to właśnie wtedy Joe przyrzekł sobie, że podejmie się tego ciężkiego kawałka chleba, jakim jest rock’n’roll, i choćby wszystkie sztućce Sheffield stanęły mu na drodze, to postanowienia nie zmieni. A wszystko zaczęło się od jednego, przypadkowego odtworzenia utworu w radiu. Co gdyby odbiornik był wyłączony? Albo gdyby Elliott wyszedł na sześciominutowego papierosa tuż przed „Bohemian Rhapsody”? Czy nasze uszy zostałyby pozbawione „Rock Of Ages”, „Pour Some Sugar On Me” i „Two Steps Behind”? Nie wiadomo, ale gdybać można.
Przenieśmy się teraz nieco dalej na południe i nieco bardziej cofnijmy w czasie. Słyszycie gwizdki sędziego? Pogłos uderzanej futbolówki? Korki zrywające murawę? Hiszpańskie przekleństwa? To gra młodzieżówka Realu Madryt. Bramki dzielnie broni Julio Iglesias de la Cueva. W Galacticos występuje w roli rezerwowego, a główną jego (a raczej jego wysoko postawionej i szanowanej rodziny) ambicją jest ukończenie studiów prawniczych na uniwersytecie Complutense. Potem przed nim już tylko świetlana przyszłość w roli adwokata!
I wszystko dokładnie tak by się potoczyło, gdyby nie nieszczęśliwy wypadek pojazdu mechanicznego typu samochód z udziałem Julia. Wiadomo – młodość, brawura, latynoska krew. Trach i gotowe. Wyglądało to bardzo groźnie i mało brakowało, a obiecujący piłkarz i prawnik zasiliłby poczet duszyczek w niebie, pozostawiając po sobie tylko marmurowy nagrobek postawiony przez nieutuloną w żalu rodzinę. Iglesias jednak szczęśliwie wywinął się śmierci. Niestety, diagnoza lekarzy brzmiała jednoznacznie: będzie dobrze, jeżeli w ogóle staniesz na nogi. Zapomnij o piłce nożnej – na Santiago Bernabéu wejdziesz tylko jako kibic. Była to jednocześnie zapowiedź rehabilitacji i długiego rezydowania na szpitalnym łóżku. Co może zrobić z taką ilością czasu młody, ambitny człowiek? Jak nie popaść w obłęd, który sprawia, że zaczynamy mylić sanitarną kaczkę z kubkiem herbaty? Na szczęście oprócz wszechstronnych talentów Julio posiadał także dobry zestaw genów, który zapewnił mu gwiazdorską urodę. Żeńska część personelu medycznego starła podeszwy niejednych drewniaków, gdy podążała do sali naszego amanta. Szczególnie ważną rolę w dopełnianiu jego przeznaczenia odegrała jedna z pielęgniarek, która podarowała pacjentowi gitarę. Pan Iglesias zaczął więc uczyć się grać i śpiewać. Szybko okazało się, że na tym polu może zdziałać więcej niż na polu karnym. Jaki tego skutek? Przeszło trzysta albumów i niezachwiany status króla romantycznych, południowych pieśni. Jak sam muzyk przyznaje, gdyby nie wypadek, byłby dziś nudnym prawnikiem. Cóż, można przestrzegać przed wywoływaniem tak niebezpiecznych zdarzeń na własną rękę, bo bardziej prawdopodobne jest to, że pożegnamy się z życiem, niż to, że zostaniemy artystami. Nie sposób jednak odmówić racji stwierdzeniu, że bez tego wydarzenia mielibyśmy o jednego adwokata więcej i o jednego ulubieńca publiczności mniej.
A słyszeliście o Micku Jaggerze i Keicie Richardsie? No pewnie, że słyszeliście! To motory napędowe zespołu The Rolling Stones. Ale moglibyście o nich nie usłyszeć, gdyby nie jedno przypadkowe spotkanie . Wszystko (jak zwykle) zaczęło się w małym miasteczku.
Dartford leży kilkadziesiąt kilometrów od Londynu. W czterdzieści minut można tam dojechać pociągiem, przesypiając przy tym całą drogę bez obawy, że ominie nas jakiś ciekawy widok. W tej właśnie mieścinie na świat przyszła ½ obecnego składu Stonesów. Jagger i Richards po raz pierwszy zetknęli się ze sobą jeszcze jako dzieci na szkolnym boisku. Mieli wtedy może po pięć lat. Taki wiek to jednak zbyt wcześnie, aby rozpoczynać rock’n’rollowy żywot, dlatego też ich znajomość ograniczała się do wspólnego biegania za piłką, zdzierania kolan i brudzenia ubrań. Gdy skończyła się podstawówka, dwóch przyjaciół rozdzieliła proza życia, która bezlitosne rozrywanie znajomości ma w swoim zwyczaju. Przez dziesięć lat obaj dużo jedli, dużo spali i rozwijali się prawidłowo, wchodząc zarazem w wiek młodzieńczy. Jagger wybrał się na ekonomię, co otwierało przed nim perspektywę dożywotniego wypełniania tabelek liczbami, natomiast Richards studiował sztuki piękne. Obaj jednak posiadali wspólną cechę, która miała kluczowe znaczenie dla ich ponownego spotkania – darzyli ogromną miłością bluesa, a szczególnie jego chicagowską odmianę graną przez legendarnych wykonawców ze stajni Chess Records. No i stało się. Pewnego grudniowego poranka w 1961 roku panowie znaleźli się w odpowiednim miejscu i czasie – mianowicie na dworcu w Dartford, czekając na pociąg do Londynu i tupiąc z zimna. Mick miał pod pachą płyty rzeczonego wydawnictwa, a Keith – swoją gitarę. Rozpoznali się od razu, przegadali o muzyce całą drogę, podjęli kilka wiążących decyzji i doszli do konkluzji (której nie wyrzekli na głos), że razem mogą podbić świat. Po jakimś czasie dołączyli do tworzącej się grupy Briana Jonesa i popchnęli kamień toczący się po dziś dzień. No i co by było, gdyby muzycy się wtedy nie spotkali? Owszem, każdy z nich udzielał się muzycznie, ale powiedzmy sobie szczerze: jakie szanse na sukces miałby Jagger, gdyby pozostał w swoim zespole Little Boy Blue and the Blue Boys, w którym, jak sam to określił, „grał dla zabawy”? I co? Miałby zostać ekonomistą? Proszę was! Gitarzysta prawdopodobnie podzieliłby jego los. A co do samego zespołu, to może Stonesi i tak by powstali, ale bez Jaggera i Richardsa byłoby to raczej dissatisfaction.
Podobnych historii o tym, jak to przypadek umieszcza nazwisko artysty na labelce albumu, można znaleźć dziesiątki albo i setki. W zależności od zakresu poszukiwań i chęci szukającego odkryjemy całe zastępy muzyków, którzy rozminęli się z uczciwą pracą zarobkową w białych lub niebieskich kołnierzykach na rzecz komponowania, nagrywania oraz zmuszania koncertowych tłumów do histerycznych krzyków i oklasków. Na dobrą sprawę cała sfera muzyczna rządzi się w dużej mierze przypadkiem. Niestety, nie chodzi tu jednak o zdarzenia podobne do wyżej wymienionych, które po latach można opowiadać jako anegdoty, ale o działanie mechanizmów decydujących o tym, komu się powiedzie, a komu pozostaną jedynie występy we własnym pokoju oklejonym plakatami. Zastanówmy się – ilu Jaggerów, Elliottów, Richardsów i Iglesiasów pozostało szarakami z brzuchami rozdętymi życiem codziennym i ilu jeszcze takimi się stanie?