W trupie siła
Listopad. Liście gniją sprowadzone do parteru. Na ulicy już nie nieśmiało i półgębkiem, tylko głośno i wprost mówi się, że piździ. Muchy, które jakiś czas temu straciły życie w nierównej walce z szybą, zalegają na parapecie. Czarne jesionki. Mokra płyta chodnikowa. A piwo, choć jasne i pełne, już ani nie rozjaśnia, ani nie wypełnia. Ogólnie: umierando ukonstytuowane szarością przyrody i kulturową narracją dotyczącą jesieni.
Taki nastrój sprzyja rozważaniom o sprawach ostatecznych i ustawaniu pracy serca – tym bardziej, że w 2017 roku kilka znanych serc stanęło, co skłoniło żywych do wielu memento mori-medialnych wspomnień, roztrząsań, ubolewań i tak dalej. No właśnie. Gdy patrzyłem na szum dotyczący każdego takiego zgonu, miałem wrażenie, że my (bez mała wszyscy), patrzący w różnego rodzaju ekrany, wręcz wyczekujemy śmierci znanych osób.
Po co? Czemu i jak? Nie z zawiści. Wcale nie świadczy to też o naszym zepsuciu czy skrzywieniu. Choć trzeba przyznać, zakrawa to na społeczny wampiryzm – i być może tym właśnie jest. W śmierci kryje się bowiem witalność kultury. Niczym przyroda rozkłada ona martwotę na elementy dające się przetworzyć. W pewnym sensie (i dużym skrócie) przerabia ją na napęd. Bo czymże jest informacja o odejściu Wojciecha Młynarskiego, jeśli nie bodźcem uaktywniającym ludzi? Ileż to się mówiło! Ile się przy tym robiło! Ile upamiętnień, artykułów, memoriałów i koncertów. Nie wspominam już o tym, jakie podniecenie opanowało nas, maluczkich, którzy ze swej ułomnej natury jesteśmy podatni na sensacje. A taka związana ze śmiercią to pewnik. Bo o ile coming outKevina Spaceya nas zaskoczył, o tyle jego śmierci możemy się spodziewać, a za jedyną niewiadomą przyjmować czas.
Hype na trupa
Poruszanie tematu od tej strony jest jednak dość niebezpieczne. Pisząc o tym, siłą rzeczy znajduję się między młotem banału a kowadłem przesady. Wątek śmierci znanych osób został przez lata wyświechtany. W większości dyskusji tyczących się zagadnienia operujemy już tylko albo patetycznym trywializowaniem, albo spóźnionym nauczaniem moralnym o szacunku.
Jednocześnie za tak rozległym terenem banału, bez żadnych łagodnych obniżeń terenu pojawia się od razu urwisko. Przepaść obleśnej przesady. Jeden fałszywy ruch i ze zgonu robimy kpinę. A tego, jak wiadomo, śmierć nie wybacza i prędzej czy później pokazuje winnemu, gdzie jego miejsce.
Przywołując zdanie, które padło gdzieś powyżej, że „wyczekujemy śmierci”, sam nie wiem, czy jeszcze jestem na płaskim terenie, czy już robię pierwszy krok za niebezpieczny kraniec. Warto jednak chociażby spróbować balansować na krawędzi, bo właśnie tutaj skupia się cała istota postrzegania śmierci w kulturze. Ten moment przejścia, odzwierciedlenia granicy między żywym a martwym, ma w sobie podpalające emocje. Zatem zaryzykuję i powtórzę to, com rzekł kilka akapitów temu: czekamy, aż stanie pompka tym, których nazwiska obracają się w przestrzeni publicznej.
Nie chodzi mi o oczekiwanie świadome. Ktoś, kto świadomie życzy komuś śmierci i wypatruje jej, jest bez dwóch zdań chorym poje☺☺☺. W oczekiwaniu, o którym mówię, świadomość na szczęście udziału nie bierze. Jest ono bezpiecznie podświadome. Przy tym wyglądamy nawet nie tyle śmierci, ile sensacyjności tego zdarzenia. Śmierć, stanowiąc nieuniknioną i przerażającą konsekwencję życia, jest jednocześnie podniecającą obietnicą nowości. Nieprzyswojonej sytuacji BEZ KOGOŚ, skokiem adrenaliny związanym z tym, co nagłe i nieoczekiwane. Może się ktoś oburzyć, zaprotestować i nie zgadzać się ze mną, ale jak inaczej wytłumaczyć ów hype na trupa?
Więcej niż klepsydra
Oczywiście trzeba tu wziąć pod uwagę media. Zgon to temat priorytetowy, a z powodów wymienionych powyżej również samograj. Kto pierwszy poinformuje o śmierci gwiazdora, sławy, krótko mówiąc: kogoś znanego, ten rozbija bank. Ale na tym gra się nie kończy. Jest wiele tematów do obstawienia: na co zmarł? Okoliczności. Testament. Dzieci. Kontrowersje (o ile da się je gdzieś wcisnąć). Wszystko w wersji stonowanej i wyważonej, ale bynajmniej nieschlebiającej powiedzeniu „ciszej nad tą trumną”.
Tak więc ciało stygnie, a emocje – wręcz przeciwnie, a im ktoś sławniejszy, tym bardziej dla nas obcy. Jego zejście tak nie boli, a żałoba odfiltrowana ze smutku staje się czymś podniecającym. Ktoś tymczasem w duchu czy na głos może powiedzieć, że to fuj i bardzo nieładne. Że nieboszczykowi należy się grosik w usta, pacierz i zaduma. Pokiwa paluszkiem co poniektóry, ale tak czy siak będzie uczestniczył w całym okołogrobowym zamieszaniu. To wynika z naszej natury i potrzeb psychiki. Nawet wybierając postawę odcięcia się od tematu, robimy to z pobudek emocjonalnych wywołanych śmiercią. W ten sposób też karmimy duszę.
Łatwo porównywać media do sępów czy hien, tyle że to banał uspokajający sumienie. Tak naprawdę to nam nie starczają same klepsydry i zdawkowe „żył/a lat…”. Media, choć wielkie i wszechwładne, to podlegają naszym rządom i żądzom. Przygotowują treść, na którą czekamy, a w przypadku zgonów celebrytów są tych oczekiwań wyrazem. Zresztą pamiętajmy, że media to też ludzie. To między innymi ja.
Niech żyją trupy!
Taka ładna historyjka tytułem podsumowania: 18 kwietnia 1955 roku na metalowym stole prosektorium szpitala w Princeton złożono ciało Alberta Einsteina, którego kilka godzin wcześniej zabiło pęknięcie tętniaka aorty. Przeprowadzający sekcję zwłok patolog Thomas Harvey otworzył nobliście czaszkę i wyjął mózg. Swoje w dużej mierze samowolne działanie motywował chęcią zachowania preparatu do badań, mających wykazać cechy neurobiologiczne wyróżniające organ twórcy teorii względności na tle innych. Chodziło o odkrycie, gdzie w głowie tkwi geniusz.
Dnia następnego i jeszcze następnego, i w dniach po tamtych dniach, i w kolejnych miesiącach, i w ciągu lat Harvey przeprowadził setki innych autopsji, podczas których ekstrahował trupom mózgi. Jednak tylko temu, co wyciągnął z nieuczesanej głowy Einsteina, towarzyszyła wielowątkowa medialna zawierucha. Oczywiście badania nie wykryły niczego szczególnego w szarej, pofałdowanej tkance naukowca. Jedyną rzeczą wartą uwagi, różniącą mózg Einsteina od wszystkich innych, była sława. Harveyowi ten jeden raz w karierze udało się wychlastać prawdziwą relikwię, która stała się gorącym tematem odżywającym co kilka lat. Dla nauki Einsteinowski mózg okazał się nieprzydatny, za to media niczym mszyca wypuszczająca z tyłka słodką kroplę przetrawionego cukru karmiły ludzkie mrowie sensacją i tajemnicą śmierci.
Czegóż więcej mogli chcieć John, Richard czy Cindy, czytający powracające miej więcej co dekadę nagłówki, które donosiły o sprawie będącej dla samego Einsteina spraw wszelkich końcem? Czegóż więcej niż tak silnego trupa moglibyśmy chcieć my, zasypani bezmiarem błahych informacji z kraju i ze świata? Niech żyje to, co nieżywe! Wiwat! Bo śmierć to witalność. Bo kultura kocha zgon, a wyobraźnia nieraz jeszcze schyli czoła przed tą niepojętą podnietą. Chciałbym więc wszystkim nam na koniec życzyć: bądźmy sławni i umierajmy.