Muzyka dla mas/nas

Zmyślone fakty i prawdziwe kłamstwa

Prawda bywa czasem koszmarnie nudna. Dlatego od zarania dziejów staramy się ją podkolorować. Co rusz sprowadzamy więc na ziemię kosmitów, naturalne zjawiska tłumaczymy nadnaturalnie, śledzimy masonów oraz wymyślamy spiski, do których wciągamy każdego, kto nie podziela naszego zdania na ich temat. Rzecz to zupełnie naturalna. Zastanawia mnie jednak, czemu w tym wszystkim nie oszczędzamy muzyki, która sama w sobie jest już wystarczająco barwna.

Powyższe pytanie nie spędza mi może snu z powiek, ale to, że dział mitologii muzycznej i okołomuzycznej jest ogromny (i wciąż się rozszerza), skłania do myślenia. Wygląda wręcz na to, że jakakolwiek twórczość fonograficzna nie może się obejść bez własnych legend, wytrącających się samoistnie z połączenia prawdy, półprawdy i czystych bzdur.

Dzieje się tak właściwie odkąd przestano podpisywać utwory formułą Ad maiorem Dei gloriam, choć zapewne i w tamtych zamierzchłych czasach anonimowych kompozytorów do powstającej muzyki dorabiano historie – w końcu tajemnica jest najlepszą pożywką dla domysłów.

Jeśli tylko wykonawca zdobędzie sławę na tyle dużą, by zwrócić na siebie uwagę kogoś poza rodziną i znajomymi, to nieuniknione jest, że prędzej czy później zaczną krążyć o nim informacje różnego stopnia prawdziwości. Te, jak apokryfy, ku uciesze publiczności dopełnią wszystkie sfery jego życia, począwszy od tego, co go inspiruje, poprzez to, jak szczotkuje zęby, a skończywszy na domysłach, z kim lub czym poszedł do łóżka. Niektóre z tych historii będą na tyle prawdopodobne, że uwierzyliby w nie i sami muzycy. W wypadku innych bardziej prawdziwe wydadzą się legendy o Yeti. Wszystkie one wypływają ze źródeł tak różnych, że można by stworzyć oddzielną dyscyplinę badawczą dotyczącą podań i baśni o topowych wykonawcach.

Ciszej nad tą trumną

Pierwszą i chyba największą jej gałęzią byłyby teorie fanowskie. Absolutną klasyką wśród nich są te podważające śmierć idola. Tak więc żyją królowie rock and rolla i popu, czyli Elvis Presley i Michael Jackson. Jim Morrison, jak przystało na prawdziwego szamana, także nie umarł. Mimo ciężkiego zatrucia ołowiem dobrze mają się również Kurt Cobain i 2Pac.

Według fanów teorii spiskowych ci i wielu takich jak oni postanowili z różnych powodów przerwać swoje kariery „nagłą śmiercią” i zaszyć się gdzieś, gdzie dożywają swoich dni jako normalni podatnicy. Nie brakuje przy tym ludzi, którzy utrzymują, że widzieli swoich idoli, i to bynajmniej nie na cmentarzu. 2Pac na przykład szykuje swój wielki come back jako Makaveli, a śmierć musiał sfingować, ponieważ nadepnął na odcisk (jakżeby inaczej) iluminatom. Jim Morrison wyniósł się do Francji, a z kolei legendarny Michael vel Jacko Jackson uciekł przed wierzycielami na Grenlandię. Kurt Cobain zaś wcale nie popełnił samobójstwa z powodu nagłego wzbogacenia się. Przebywa w Puerto Rico lub wedle innych podań, w Amsterdamie, gdzie w swoim coffee shopie sprzedaje marihuanę za rozsądne pieniądze. A jeśli chodzi o Elvisa, to widziano go już w tylu miejscach, że prawdopodobne spotkacie go siedzącego w waszej szafie.

Ale były też przypadki odwrotne. Zdarzało się, że artysta został przez kochających fanów uśmiercony za życia. Najlepszym tego przykładem jest Paul McCartney, a właściwie – wedle zwolenników historii o oszustwie – William Campbell. Prawdziwy Bitels miał zaś zginąć w wypadku samochodowym, do którego rzekomo doszło 9 listopada 1966 roku. Cały zespół oraz jego menadżer Brian Epstein mieli uznać, że nie można pozwolić, by świetna passa grupy została przerwana śmiercią jednego z jej członków. Podjęli więc decyzję o zastąpieniu Paula sobowtórem. Tego odkryli w osobie pana Campbella – kanadyjskiego policjanta z Ontario. Symbolicznych dowodów przemawiających za tą teorią fani doszukują się na siłę w okładkach albumów (poczytajcie chociażby „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” czy „Abbey Road”) i piosenkach. Mistyfikację zdradzać ma też blizna na podbródku muzyka, faktycznie związana z pewnym wypadkiem. To pamiątka po upadku McCartneya ze zbyt narowistego skutera.



Cała historia, choć nie trzyma się kupy i jest niesamowicie durna, zdobyła niezliczonych wyznawców. Interweniować musiał nawet sam nieboszczyk, ale nie na wiele zdały się jego zapewnienia o tym, że wciąż ma się świetnie. Wielu nadal uważa go za bardziej martwego niż John Lennon i George Harrison.

Bajki dla słuchaczy

Wyobraźnia fanów jest niespożyta. Wystarczy przekręcone słówko, opaczne zrozumienie wypowiedzi czy zwykły żart. Dalej wszystko leci już samo. Okazuje się wtedy, że Gene Simmons ma język przeszczepiony od krowy, Keith Richards zdecydował się na przeprowadzenie transfuzji całej krwi w celu oczyszczenia organizmu z toksyn, a Mick Jagger miał romans z Davidem Bowie.

Po drugiej stronie są często równie niedorzeczne historie tworzone przez gwiazdy i ich otoczenie. Część z nich to, rzecz jasna, bujdy obliczone na autopromocję i zaszokowanie publiczności. Prawdopodobnie jednak nie jest to wyrachowane działanie mające podnosić słupki sprzedaży. Po prostu osobowość sceniczna nie ogranicza się do samego śpiewania. Szanujący się muzyk będzie się starał być self made manem. Niektórzy roztoczą wokół siebie atmosferę tajemnicy, tak jak kryjący się pod fantazyjnymi hełmami duet Daft Punk. Inni będą blagować do momentu, aż uwierzą w to wszyscy dookoła, a w końcu i oni sami. Tak się stało na przykład z Johnem Lennonem: nie wiedzieć czemu utrzymywał, że przed galą wręczenia Orderu Imperium Brytyjskiego palił wraz z resztą Bitelsów trawkę w pałacowej ubikacji. Podobnie było z Debbie Harry, wokalistką zespołu Blondie, która zaklinała się na wszystkie świętości, że we wczesnych latach 70. miała wątpliwą przyjemność być podwożoną przez Teda Bundy’ego, mimo że wówczas, co jest udowodnione, przebywał on na drugim końcu Stanów Zjednoczonych.

Niektóre z takich mitów w końcu stały się prawdą. Pokazuje to historia zespołu The Masked Marauders – supergrupy złożonej z największych tuzów muzyki rockowej, czyli Paula McCartneya, Johna Lennona, Boba Dylana i Micka Jaggera. Zespół nagrał tylko jeden album, który z miejsca stał się hitem. Drobny szczegół: grupa nigdy nie istniała.



Od początku do końca miał to być żart Greila Marcusa i Bruce’a Miroffa, dziennikarzy pisma „Rolling Stone”, którym przyszło do głowy wyśmiać ówczesną modę na tworzenie się podobnych formacji złożonych z samych gwiazd. Mimo że w tekście pojawiły się czytelne aluzje wskazujące na fałsz, całe rzesze ludzi spragnionych utworów w wykonaniu nowej konstelacji gwiazd przypuściły szturm na sklepy płytowe. Gdy okazało się, że na półkach nie ma wymarzonego albumu, wszyscy, włącznie z samymi autorami artykułu, byli potężnie zdziwieni. Marcus i Miroff postanowili jednak iść za ciosem. Znaleźli więc mało znaną grupę, którą przekonali do zmiany nazwy i zagrania kilku kawałków w stylu domniemanych członków Masked Marauders. Potem wystarczyło już tylko wybrać którąś z ofert wytwórni łasych na wielkie pieniądze i wytłoczyć winyle. Płyta mimo słabego poziomu artystycznego sprzedawała się w ogromnych nakładach, a słuchacze, zaciskając zęby, trwali przy adapterach, ponieważ wierzyli, że coś nagranego przez takie osobistości nie może być złe.

O tym, jak Crass świat rozmontowywali

Wielka jest objętość płuc popkultury. Zdolne są one napompować balon fikcji do rozmiarów tak ogromnych, że zacznie on wywierać nacisk nawet na ośrodki władzy. Ktoś pomyślałby, że coś podobnego mogą wymyślić tylko twórcy serialu Metalocalypse. Ale nie! Okazuje się, że na losy świata może wpłynąć zespół rockowy.

A w zasadzie to anarchopunkowy. Grupa Crass powstała w 1977 roku w angielskim Epping. Formacja założona przez Penny’ego Rimbauda i Steve’a Ignoranta (właściwie Jeremy’ego Johna Rattera i Stevena Williamsa) od początku szokowała, prowokowała i bulwersowała opinię publiczną, uderzając w to, co można by nazwać ogólnym zbiorem norm i przyjętych zachowań. Nie popuszczali religii, obyczajowości, oświacie i zasadom moralnym. Dostawało się od nich nawet macierzystemu nurtowi brytyjskiego punka! W szczególności jednak nienawidzili polityki i wszelkiego zamieszania z nią związanego. Ich manifest zakładał całkowitą zagładę obmierzłych struktur państwowych. Pewnego razu chaos, o którym tak marzyli, o mało nie stał się faktem.

W 1982 roku wpadli na pomysł kolejnej niewinnej prowokacji. Z fragmentów wypowiedzi Margaret Thatcher i Ronalda Reagana skleili nagranie, które brzmiało jak zażarta dyskusja pani premier i pana prezydenta na temat wojny o Falklandy. Zaplątał się tam nawet pomysł zrzucenia na Niemcy bomby nuklearnej!



Nagranie nie zrobiło wrażenia na prasie, która wyczuła intencje artystów, ale jego kopia jakimś cudem trafiła do amerykańskiego Departamentu Stanu. Efekt – afera na międzynarodową skalę, która zaczęła żyć własnym życiem. Sprawę badały CIA i MI6, które na podstawie swoich niezawodnych metod śledczych za głównych podejrzanych uznały sowieckich i argentyńskich szpiegów. Zamieszanie wyglądało na naprawdę poważne i groziło jeśli nie III wojną światową, to przynajmniej kryzysem dyplomatycznym. Na szczęście w 1984 roku brytyjski „The Observer” prześledził drogę, którą przebyły taśmy, i bez dwóch zdań stwierdził, że za całą historią stoją członkowie grupy Crass. Ci na dobrą sprawę niezbyt interesowali się tym, co zrobili, i wciąż spokojnie wegetowali w swojej komunie Dial House. Steve Ignorant skwitował całą sprawę, mówiąc, że martwi się o stan państwa, które można wyprowadzić w pole przez wysłanie dla żartu jednej kasety.

Ars diabolica

Powyższe historie, mimo że nieprawdopodobne, to jednak wciąż trzymają się doczesnego świata. Ale istnieją też muzyczne mity zahaczające o inne wymiary lub nawet związane z siłami nieczystymi.

Na przykład niemal każdy z ważniejszych zespołów czy wykonawców rockowych był w pewnym momencie swojej kariery posądzany o tak zwany backmasking, czyli ukryty przekaz słowny, możliwy do odczytania dopiero po przesłuchaniu piosenki od tyłu. Najsłynniejszym takim przypadkiem (w który na dodatek więcej osób woli wierzyć niż nie wierzyć) jest legendarny utwórStairway to Heaven z czwartego albumu zespołu Led Zeppelin. Nie wiadomo właściwie, od kogo wyszła ta sensacja, ale Stairway to Heaven puszczone od tyłu zawiera rzekomo wersy wychwalające rogatego pana piekieł. Co ciekawe, wersy te miały się pojawiać w momencie, w którym normalnie słychać solo gitarowe Jimmy’ego Page’a.



Mimo że piosenka zdecydowanie lepiej brzmi puszczana od przodu, wielu fanów wciąż zawzięcie odsłuchuje ją wstecz, starając się doszukać przekazu podprogowego, którym muzycy z Londynu mieli zatruć bogobojne serca słuchaczy na całym świecie.

Niektórzy wykonawcy mieli też szczęście poznać diabła osobiście. Robert Johnson – bluesman, którego wpływu na muzykę nie sposób przecenić – swego czasu stanął podobno na rozdrożu, gdzie postawny i elegancko ubrany czarnoskóry mężczyzna zaoferował mu umiejętność wspaniałej gry na gitarze w zamian za jego duszę. W ten sposób muzyk przehandlował ponoć swoje życie wieczne, co na zawsze zostało utrwalone w wielkiej, romantycznej historii bluesa. Zadziwiające jest w tym wszystkim to, że talent Johnsona ujawnił się niemal z dnia na dzień, a w swojej późniejszej twórczości – na przykład w kawałku Me and My Devil Blues – muzyk często odwoływał się do postaci szatana.


Życie bogów

Te historie są prawdopodobne i trochę mniej prawdopodobne, głupie, śmieszne, straszne, niedorzeczne, a niektóre też tak piękne, że chce się w nie uwierzyć. Wszystkie one wypełniają przestrzeń pomiędzy gatunkami, artystami i ich twórczością. Są rzeczą na tyle naturalną, że mało kto zawraca sobie jeszcze nimi głowę, uznając ich ogół za doskonałą przyprawę do muzyki. Mnie jednak wciąż zastanawia powód rodzenia się tych mitów.

Wątpię, żebym kiedykolwiek dotarł do jakiejś ostatecznej odpowiedzi. Wydaje mi się jednak, że po części można to wytłumaczyć następująco: niezależnie od tego, jak wspaniali byliby muzycy, których słuchamy i podziwiamy, wciąż są oni tylko ludźmi takimi jak my. Problem w tym, że wcale nie chcemy, aby tacy byli. Kupując płytę, kupujemy sobie panteon osobistych bóstw, a przecież nie godzi się, aby bogowie żyli życiem śmiertelników! Niejednego z nich czeka więc jeszcze udział w fantastycznej historii, o której nie będzie miał nawet pojęcia.

(Ur. 1991) Poeta, prozaik, felietonista. Wzrost - 176 cm. Szczupły. Oczy koloru szarozielonego. Bez nałogów i obciążeń finansowych. Jego ulubiona liczba to 100000000. W przyszłości chce zostać samolotem.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %