Kto mitem wojuje…
Jednak zanim o tym, przyjrzyjmy się obecności w popkulturze panteonów innych kultur, pozostających w cieniu wytworów greckiej imaginacji.
Zacznijmy od wiecznego numeru dwa: podań nordyckich, gawęd z kraju walecznych wikingów. Imiona takie jak Odyn, Thor czy Loki nie pozostają obce widowni ani czytelnikom. Jednak dopiero XXI wiek przekuł je w rozrywkę masową przez powrót do komiksowego wizerunku boga piorunów jako superbohatera i uczynienie z jego kłamliwego brata obiektu adoracji fanek. Elementy mitycznego anturażu służą jedynie za tło albo ukryty smaczek, dostrzegalny dla nielicznych. Nie zrozumcie mnie źle, nie krytykuję ani tych działań, ani filmów ze stajni Marvela. W żadnym razie! Szkoda jednak wciąż żywego ducha kultury północnych ludów. Dobrze chociaż, że jej okruchy rozsiane są po różnych zakamarkach świata powieści obrazkowych, a także w literaturze sensu stricto. Przykładem – choćby niepozorna książeczka Neila Gaimana Odd i Lodowi Olbrzymi, pełna czarownych odwołań do klasycznych treści. Zdarzają się też intrygujące ujęcia spod znaku parodii (Montypythonowski w klimacie Eryk wiking) lub niebanalne reinterpretacje, lecz i do tego dojdziemy.
Uwięzione we własnym kulturowym kręgu trwają wierzenia germańskie. Dzieje Zygfryda, Brunhildy i pierścienia Nibelunga goszczą jedynie na telewizyjnych odbiornikach (Pierścień Nibelungów z 2004). A przecież ta opowieść to jedna z inspiracji Tolkiena, przodek Władcy Pierścieni. Znajdziemy tu wielką miłość, klątwy, zdrady, smoki, śmiertelników uwikłanych w sprawy boskie… Lecz czasy świetności opery i tryumfów Wagnera (cień na nie wciąż rzuca uwielbienie, którym darzył go Adolf Hitler), nawet Fritza Langa i niemej Śmierci Zygfryda (1924) dawno już przeminęły. Powoli zapomina się o tej epickiej sadze i daremne próby jej uratowania czynią tylko twórcy pokroju Craiga P. Russela, próbując zakląć ją w wysmakowane kadry.
A czy słyszeliście o jakiś blockbusterach nawiązujących do jakże cudownej mitologii egipskiej, wierzeń Mezopotamii z jej boginią Isztar i eposem o Gilgameszu, mrocznych tradycji ludów Ameryki Południowej (czyż imię Quetzalcoatl, Pierzasty Wąż, nie brzmi rozkosznie nietypowo?), prostych, ale przepięknych gawęd inuickich, nie wspominając o rozlicznych podaniach afrykańskich, indyjskich czy w szerokim pojęciu indiańskich? Próbowałem odszukać jakieś ukryte skarby, przepadłe w mrokach dziejów perełki, zdolne zaprzeczyć moim obawom, lecz bezskutecznie. Gdyby nie pewne frapujące zjawisko, o którym nie omieszkam jeszcze wspomnieć, pozostawiono by wyżej wymieniony dorobek kulturowy do swobodnego wykorzystania autorom horrorów pokroju Grahama Mastertona albo naukowcom.
Mieszkańcy Olimpu mają się natomiast z pozoru dobrze. Ich popularność jedynie rośnie, to VIP-y pośród mitologicznych postaci. Od animowanego Herkulesa poprzez miniserie Hallmarku i efekciarską Troję aż po dwie szmiry – Starcie tytanów oraz jego kontynuację: Gniew tytanów. Nie ma niczego złego w odrobinie przyjemnej, niewymagającej tandety i przekombinowania, lecz twórcy, Louisowi Leterrierowi, przyświecał wyższy cel: chciał na nowo powołać do życia rozczulająco anachroniczny klasyk o identycznym tytule (przynajmniej po angielsku, polskie tłumaczenie brzmi bowiem Zmierzch tytanów), dostroiwszy go do tego, czego w jego mniemaniu oczekują współcześni widzowie. Być może miał rację, ale z pewnością jego „dzieło” mało ma niewiele wspólnego z klasyczną opowieścią o dzielnym Perseuszu, a wciśnięcie do fabuły tak wielu rozpoznawalnych istot zahacza o absurd. Pierwsza część broni się w tym wszystkim swego rodzaju logiką oraz efektami specjalnymi, natomiast druga… przekracza granice, gdyż stawia w pełni na widowiskowość i czyni grę aktorów (nomen omen niezgorszych, bo między innymi Liama Neesona i Ralpha Fiennesa) zaledwie pretekstową. Dylogia stanowi ostateczny dowód, że tej krowy doić się już nie powinno.
Pojawia się jednak pewna szansa, o dziwo w obszarze powieści młodzieżowej. Pisarz nazwiskiem Rick Riordan z wielką wprawą i znawstwem, wykazując się fenomenalnym poczuciem humoru, stara się na nowo zaszczepić w młodych miłość do mitologii. Jego seria Percy Jackson i bogowie olimpijscy wnosi jakże potrzebny powiew świeżości. Silnie postmodernistyczny w charakterze, intertekstualny pięcioksiąg ucząc, bawi – i tyle wystarczy. W tych okolicznościach cieszy, że pisarz nie poprzestał na Grecji, ale przeniósł się także do Egiptu. Cykl odniósł umiarkowany sukces na gruncie beletrystycznym, co skłoniło Hollywood do próby przeniesienia go na ekran. Rezultat? Nieszczególny, ale ostało się zaskakująco dużo wyjątkowego klimatu. Pozycja naprawdę dobra na początek znajomości z mitologią.
To właśnie takie twórcze reinterpretacje oraz inteligentne nawiązania miałem na myśli, odnosząc się wcześniej do frapującego zjawiska, stanowiącego obecnie główną nadzieję dla ginących opowieści. Żyjemy w czasach, kiedy popularne jest brawurowe mieszanie mitów, motywów literackich i filmowych z historią, ze współczesnością; wrzucanie do jednego worka składników, których nikt inny nie próbowałby połączyć. W wyniku tego rodzaju eksperymentów wychodzą często na jaw naturalne podobieństwa, nie tak oczywiste inspiracje, a przede wszystkim zagadkowo sensowne powiązania. Stosując taktykę znaną już z wczesnego urban fantasy, twórcy mogą popuścić wodze wyobraźni, a przy okazji przyczynić do ocalenia części kulturowego dorobku ludzkości. I tak w wydawanych przez oficynę Nasza Księgarnia Kronikach Imaginarium Geographica (do tej pory ukazało się pięć tomów) spotykają się: Mordred, Grajek z Hamelin, okręt Argo Jazona oraz tajemnica Trójkąta Bermudzkiego, na dodatek w zaledwie jednym tomie!
Takie powieści mogą dostarczyć przedniej zabawy zarówno autorowi, jak i czytelnikowi, poszukującemu w nich poszczególnych odniesień (jak w powyższym przypadku oraz w świetnej trylogii Zasłona, której niestety jedynie pierwszy tom, o znaczącym tytule Łowcy Mitów, został wydany w Polsce), ale także wstęp do poważniejszych rozważań. Przy pomocy mitologicznej różnorodności wzmiankowany już Neil Gaiman starał się pokazać złożoność życia w Stanach Zjednoczonych w swoich słynnych Amerykańskich bogach (szykuje się serial Bryana Fullera, twórcy nowego Hannibala). Brytyjski pisarz czuje się zresztą bardzo dobrze, manipulując mitami i nie tylko, co pokazuje chyba najlepiej legendarny Sandman, największe komiksowe osiągnięcie twórcy.
Podobnie ma się rzecz w telewizji. Fantastyczne stworzenia i motywy z rozmaitych kręgów kulturowych pojawiają się niezwykle często w serialach o charakterze (w jakiejś mierze) procedurala, takich jak: Nie z tego świata a.k.a. Supernatural (który z tego właśnie względu pojawi się zapewnie w moich tekstach niejednokrotnie), Grimm czy Zagubiona tożsamość. Ich heterogeniczność staje się w tym wypadku nawet atutem.
Niektórych z was być może zastanawia tytuł niniejszego tekstu; przecież o druzgocących porażkach w starciu z mitem napisałem tak mało. Nie chodzi tu też wyłącznie o fakt, że mamy do czynienia z niezwykle wymagającym materiałem. Akcent postawiłbym bardziej na słowo „kto”, bo takich ludzi, którzy czyniliby to odważnie i z głową jest coraz mniej. Filmowcy nie traktują swojego materiału zbyt serio, nie o niego zazwyczaj w obrazie chodzi; trzeba go należycie wymodelować, ocenzurować, po czym dopasować do własnych potrzeb. Literatura zdobywa się na hołd tradycji, ale wciąż raczej ją przetwarza, aniżeli daje od siebie coś nowego, podczas gdy telewizja jedynie się nią bawi, aczkolwiek z ujmującą gracją. Wciąż jednak liczę na to, że pomimo ciężkiego życia oraz niesprzyjających warunków, mitologia powróci w formie czystej, silna, zapadająca w pamięć, pełna treści i barwna, czyli taka, jaką była zawsze.