42. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – SIECZNE, część 2.
AK: A ja jednak strony formalnej czy samych efektów czepiać się nie będę. Ten film mimo wszystko wyglądał jak niemieckie klasyki pokroju Gabinetu doktora Caligari, a w moich oczach taniość była zamierzona (jak w przypadku jeszcze jednego filmu na tegorocznym festiwalu, ale o tym później). Klęska reżysera objawia się jednak już w obranej przez niego ścieżce. Jak doskonale widać, panuje ostatnio moda na powroty do przeszłości, hołdy składane zapomnianym technikom czy koncepcjom. Sęk w tym, że część ni w ząb nie przetrwała próby czasu i nie ma tej siły rażenia co kiedyś. Nie ma co bawić się w Park Jurajski i ożywiać niektórych dinozaurów. Ekspresjonistyczne kino nieme jest jednym z nich. To, co kiedyś nadawało dziełu wyrazistości (albo chociaż mniej raziło) – intensywny makijaż, przerysowana gra aktorska, mechaniczne sekwencje, a także niespieszne tempo – teraz ociera się o groteskę lub zwyczajnie nuży odbiorcę. TodMachine jest przykładem filmu aż nadto artystycznego, któremu nie pomaga ani gros kulturowych aluzji, ani ciekawy świat przedstawiony. I chociaż osobiście jestem w stanie to docenić, doskonale zdaję sobie sprawę, że większość, tak jak Paweł, prędzej prychnie podczas seansu, może nawet wyjdzie z sali. No i wykorzystywanie na końcu własnego wiersza jest więcej niż pretensjonalne.
AK:
O sile filmu decyduje to, czy
wywołuje w widzu emocje. Jeśli autentycznie dotyka cię to, iż opiekun obozu
pozostawił swego podopiecznego, aby samodzielnie uporał się z dramatyczną
sytuacją, jaką przecież jest śmierć rówieśnika, ba! żeby zajął pozycję
autorytetu z całą wiążącą się z tym odpowiedzialnością, to reżyser dobrze
wykonał swoją robotę. Czuwaj to
naprawdę solidne studium dyktowanego dobrą wolą, ale źle pojętego dążenia do
sprawiedliwości. Dobitnie demitologizuje harcerstwo i zadaje istotne pytania o
kondycję współczesnej młodzieży, unikając pułapki zbytniego moralizatorstwa czy
ideologizacji przekazu. Nawet jeśli można mieć pewne zastrzeżenia do intrygi kryminalnej,
wystarczająco dużo jest tu fabularnego „mięsa”, żeby wybaczyć te
niedociągnięcia.
AK:
Oj tak, mocno zastanawiająca ta
łamigłówka symboli. Odnosi się wrażenie, że to sekcja Inne Spojrzenia wdarła
się do Konkursu Głównego. I to jak! Jagoda Szelc brutalnie wyrywa nas z
bezpiecznej ostoi cywilizacji, konwenansów, chrześcijańskich wartości i rzuca
na głęboką wodę. Oczywiście strategia ta zdałaby się na nic, gdyby nie aktorski
popis jednej osoby – Małgorzaty Szczerbowskiej, której Kaja jest jak wieszczka
nie z tej ziemi, alienuje się swoim zachowaniem (ukradkowe jedzenie śmieci),
bezpośredniością (jakby zupełnie nie miała zahamowań), sposobem bycia. Nie daje
się łatwo zrozumieć, odczytać: jest jak szyfr, który pragniemy złamać (a może
raczej niewygodna zagadka wymagająca rozwiązania) W kontakcie z nią udziela nam
się podskórny niepokój głównej bohaterki, siostry Kai, podsycany przez subtelną
ścieżkę dźwiękową. Linearna opowieść, która zaczyna się zwyczajnie, jak dobrze
nam znane historie rodzin z problemami, ale to iluzoryczne poczucie
bezpieczeństwa trwa jedynie do pewnego momentu. Potem widz zdany jest na własne
zdolności interpretacyjne.
AK:
Dla mnie film w swym autentyzmie jest
jednak dość bolesny. Rozlicza się z polską współczesnością w duchu
Smarzowskiego, choć z wrażliwością zupełnie innego rodzaju i w mniej
druzgoczący, bezwzględny sposób. Brawa dla Ogrodnika, bo wykreował bohatera,
któremu prawdziwie się współczuje oraz kibicuje jego staraniom. Co prawda wolty
fabularne dla mnie akurat były dość przewidywalne, ale w gruncie rzeczy nie o to
w filmach tego rodzaju chodzi, prawda? Jedno jest pewne: nikomu bym nie życzył
takich świąt jak w Cichej nocy.
AK:
Nie słyszałem wcześniej o Michalinie
Wisłockiej, nie znam się na kamerach, a ksywka Jimek była mi do tej pory
nieznana. Dlatego też odbieram ten film jako przeciętny widz i jako takiemu
właśnie przeciętnemu widzowi oglądało mi się Sztukę kochania po prostu wyśmienicie. Rozbawiła mnie, wzruszyła,
porwała wizualnie i urzekła muzycznie. Grze aktorskiej Boczarskiej nie mam do
zarzucenia absolutnie nic, nie wydała mi się „tabloidowa”. Ciekawą kreację
stworzył też Eryk Lubos (swoją drogą, na spotkaniu z twórcami pojawił się
niepostrzeżenie i równie niepostrzeżenie z niego znikł, jakby oddając prym
kobietom, odpowiadającym w głównej mierze za to dzieło), a także – o dziwo –
Borys Szyc, który na planie musiał się bawić znakomicie. Nie oszukujmy się, nie
jest to obraz wybitny, ale nad wyraz przyjemny w odbiorze, a przy tym ważny, bo
poruszający temat, który pomimo starań Wisłockiej wciąż pozostaje tabu. Miejmy
nadzieję, że zarówno film Sadowskiej, jak i wznowienia tytułowej książki ocalą
tę charyzmatyczną postać od zapomnienia.
AK:
Doceniam piękne zdjęcia ośnieżonych
Bieszczad, doceniam kreacje aktorskie (z Agnieszką Mandat i Jakubem Gierszałem
na czele), doceniam zamysł i – częściowo – przekaz. Ale cóż z tego, kiedy
całość, podlana gęstym sosem ideologicznym, zdaje się tak silnie programowa
oraz moralizatorska, że psuje to przyjemność odbioru. Nie wiem, czy tak jest
też w książce, ale za dużo tu czerni i bieli, za dużo niezbyt subtelnej krytyki
systemu, religii. Intryga kryminalna wydaje się zbyt oczywista, a zakończenie –
banalne, wręcz usprawiedliwiające radykalizm działań… no, chyba że… ale o tym,
dlaczego można mieć co do finału pewne wątpliwości, lepiej się już przekonać
samemu (zajrzałem pobieżnie do powieści i tam chyba sprawa została postawiona
jasno). Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest słaby film, warsztat Holland to
klasa sama w sobie, scenariusz też ma sporo mocnych punktów (tylko ta ostatnia
zbrodnia, ech…), po prostu granica między historią a poglądami twórczyń została
nieco zachwiana. Oscara raczej nie przewiduję.
AK: Bardzo kameralny to film, niemalże jak spektakl na
dwóch aktorów. I to działa, bo aktorzy są w stanie zrobić więcej niż tylko
udźwignąć ciężar tego rodzaju wiwisekcyjnej atencji. Prosta historia, prosta
konkluzja, ale często właśnie w prostocie siła. Mimo to nie będę krył, że mnie
akurat tempo momentami przeszkadzało, a w końcówce przekaz stracił nieco impet.
Daleko mi zatem do zachwytów, podziw dla Gierszała i Chyry jednak pozostaje, a
tak nadużywana czarno-biała stylistyka sprawdza się tutaj nad wyraz dobrze.
AK: Najlepszy robi wrażenie w równym stopniu co Bogowie i to godne podziwu osiągnięcie,
bo utrzymać artystyczną formę wcale nie jest łatwo. Oryginalnie mówi o walce z
samym sobą, słabościami, zwątpieniem, uzależnieniem. O zwycięstwie zasłużonym,
bo zdecydowanie niełatwym. Interpretacja Gierszała sprawia, że Jerzemu
Górskiemu nie sposób nie kibicować. Po prostu nadzwyczaj dobre kino z życia
wzięte.
AK: Drugi po Twoim Vincencie film festiwalowy, na który najbardziej czekałem. Głównie dlatego, że Bodo Kox idealnie wpisuje się w moje gusta i klimaty, stylistyką swoich dzieł pociąga za odpowiednie sznurki – łącząc realizm z fantastyką, twórcze nawiązania z inwencją autorską(kto nie widział jeszcze Dziewczyny z szafy, niech koniecznie to nadrobi!). Dlatego nie sposób się dziwić, że od pewnego momentu oglądałem jego drugi pełen metraż w całkowitym zachwycie, z szerokim uśmiechem na twarzy. Niełatwo jest nakręcić dobre polskie SF, a co dopiero dystopię (ograniczone efekty specjalne, ryzyko zbyt nachalnej krytyki obecnej sceny politycznej – z oboma zarzutami spotkałem się zresztą w rozmowach ze znajomymi, którzy również ten film widzieli), ale tutaj to się udaje, bo reżyser zna się na swoim fachu oraz umie w odpowiedni sposób wykorzystać konwencję. Dlatego ową tandetę i pstrokatą ekstrawagancję strojów (folia, lateks, hipnotyczne wzory) ja postrzegam jako deklarację nieprzemijającej mody na kicz, bo przecież wszystko może stać się w odpowiednich okolicznościach wyznacznikiem szyku. Totalitarny obraz władzy oraz system ugruntowanego na religii postrzegam nie jako cios wymierzony w konkretną partię, ale jako logiczne wyolbrzymienie tendencji obecnych od dawien dawna, podyktowane naszymi polskimi skłonnościami. Wbrew temu, co wynikało ze zwiastuna, dominującej roli nie odgrywają tutaj cytaty kulturowe – to raczej tło, rodzaj popularnych ostatnimi czasy eastereggów, stanowiących kolejny dowód na to, że reżyser stara się przenieść amerykańskie wzorce na lokalny grunt. Ale nawet gdyby wyłączyć to wszystko, film Koxa byłby po prostu ciekawie opowiedzianym romansem przekraczającym granice czasu i przestrzeni, z sympatycznym everymanem w roli głównej. Imponuje wizualnie, muzycznie (szczególnie przy jednej scenie, w której nieszablonowo wykorzystano utwór Maanamu, miałem ciarki), konceptualnie. Gorąco polecam!