A jak Alan Moore
Spójrzcie!
Oto brodaty gigant, który z anarchistyczną ochotą obraca wniwecz granice
sztuki. Spójrzcie! Oto pisarz-mag, który lubieżnie bawi się kulturą,
manipulując nią wedle własnego widzimisię. Spójrzcie! Oto człowiek, którego zwą
bogiem komiksu, de(kon)struktor mitów, ojciec bohaterów, niszczyciel tego, co
niewinne. Spójrzcie! Oto Alan Moore!
Doprawdy
rzadko zdarzają się osobistości odciskające swoje piętno na danej dziedzinie aż
do tego stopnia. Łatwiej chyba powiedzieć, czego bohater dzisiejszego tekstu
się nie tknął, czego nie powołał do życia. Popełnił on na dodatek wiele
pomniejszych dzieł, a praktycznie każdemu z nich warto poświęcić uwagę. Opisane
tu zostaną jednak pokrótce raczej jego (mniej lub bardziej) sztandarowe
wytwory. Oto swoisty wstęp, zaproszenie do jedynej w swym rodzaju przygody,
jaką jest zgłębianie niesamowitego umysłu twórcy.Krążąc
między jednym dużym wydawnictwem a drugim, Alan szukał ucieczki od mainstreamu.
Po drodze odkurzał starych bohaterów Marvela czy DC, nadając im nowy charakter
i głębię. Wraz z Marvelmanem rozpoczął proces demitologizacji figury
amerykańskiego herosa, ukazywania go jako zagrożenie dla społeczeństwa,
niemalże antybohatera. Ta mroczna ambicja zupełnego odarcia nadludzi z ich
szlachetnej otoczki miała później znaleźć kulminację w chyba najbardziej
osławionym dziele komiksiarza.
Także
Potwór z bagien – klasyczna pulpowa maszkara – w 1983 roku doczekał się za jego
sprawą nowej młodości. Za kadencji Moore’a czysto rozrywkowa historia nabrała
głębszych barw, zasygnalizowane zostały problemy ekologiczne, z otchłani
wynurzyli się wrzuceni do limba ponadnaturalni protagoniści. Obok tego
wszystkiego nie brakowało miejsca dla wyczekiwanego przez czytelników horroru.
Alan, jakby mimochodem, wprowadził do popkultury
również nową postać: Anglika z upodobaniem do nikotyny, blondwłosego pogromcę
demonów, Johna Constantine’a (co ciekawe, jego wygląd oparto na Stingu).
Niepokorny wyspiarz z przeszłością wkrótce potem doczekał się własnej serii,
ciągnącej się przez rekordową liczbę 300 (sic!) albumów, a niedawno także
reaktywacji w ramach tzw. The New 52.Najważniejszym
tworem tego początkowego okresu działalności artysty pozostaje jednak
zakamuflowana krytyka rządu Margaret Thatcher. Dziś przedstawia się ona raczej jako dystopijna wizja, gdzie samotny anarchista wyrasta na idola wskutek
słusznej walki z faszystowskim rządem. Mowa o V jak Vendetta, albumie,
który ugruntował pozycję scenarzysty jako ważnej postaci w środowisku i dzięki
słynnej masce Guya Fawkesa na stałe zapisał się w kulturze.
Wielu
z was kojarzy zapewne głośną ekranizację braci (teraz już rodzeństwa)
Wachowskich z 2005 roku. Jakkolwiek należy ona do adaptacji raczej udanych i
stanowi kawał porządnej rozrywki, nie da się ukryć, że oryginał został nieco
odarty z socjologicznych rozważań, z konieczności spłycony na rzecz oprawy
wizualnej. Trzon jednak pozostaje ten sam. Ale właśnie dla owych istotnych
różnic opłaca się zetknąć z tym kultowym dziełem.O
Zabójczym żarcie z uniwersum Batmana przeczytać więcej możecie w innym
tekście z tego cyklu (http://kulturnatywnie.pl/obraz/108/wszystkie-odloty-batmana),
dlatego też przyszła pora na kamień milowy kariery przyszłego maga komiksu. Watchmen.
Strażnicy to kolejna pozycja należąca do niekwestionowanej klasyki, przez
niektórych uznawana za najwybitniejsze dokonanie w historii gatunku. W
alternatywnej Ameryce trwa zimna wojna, superbohaterowie (działający od lat
czterdziestych) zmuszeni zostają do usunięcia się w cień. Nadszedł kres ich
ery. Na domiar złego ktoś zaczyna ich mordować: jednego po drugim… Ta
opowieść to wzmiankowana już bezwzględna rozprawa z mitem bohaterstwa, mroczna
i brutalna narracja z pogranicza kryminału, pełna złożonych charakterologicznie
postaci (wyróżnia się tu zdecydowanie psychopatyczny Rorscharch) oraz
formalnych eksperymentów. Stała się ona z czasem kością niezgody w relacjach z
wydawnictwem DC Comics, zarówno w kwestiach pieniężnych, jak i w kwestii
planowanych spin-offów. Prequele przedstawiające losy starszego pokolenia
tytułowych Strażników mimo protestów autora trafiły ostatecznie na rynek.Wspomniane
dzieło stanowi kanwę dla chyba najbardziej udanej filmowej realizacji – obrazu
Zacka Snydera, twórcy 300. Reżyser znakomicie oddał ciężki, ponury
klimat, wiernie oraz efektownie przekładając język słowa i obrazu na język
kina. Nie ustrzegł się jednak przy tym
pewnych uproszczeń. Trudno w końcu zmieścić takie bogactwo treści nawet w
ponaddwugodzinnym filmie. Nie zmienia to faktu, że dokonał rzeczy do tej pory
uznawanej za niemożliwą.Przenieśmy
się w czasie do końca lat 80. i współpracy scenarzysty z Taboo – małą,
całkowicie niezależną inicjatywą, zbierającą opowieści obrazkowe w formie
antologii, którą przeżyły własne kreacje. W jej wyniku powstały dwa ważne
albumy: Prosto z piekła oraz Zagubione dziewczęta, zupełnie
odmienne, ale z wielu powodów równie fascynujące. W przypadku pierwszego
(będącego autorską interpretacją zdarzeń z okresu działalności słynnego Kuby
Rozpruwacza) Moore przyjął taktykę holistyczną, zgłębiając nie tylko szczegóły
śledztwa, lecz także sytuację polityczną i ekonomiczną danych czasów. W tym
czarno-białym (godna pochwały jest stylistyczna finezja rysownika Eddiego
Campbella) zbiorze fikcyjnych spekulacji silnie zarysowuje się też jego rosnąca
fascynacja kultyzmem oraz ezoteryką.
Powstałe na jego podstawie Z
piekła rodem z Johnnym Deppem w roli głównej (warto wiedzieć, że w
oryginale rola tej postaci była znacznie mniejsza) stanowiło pierwszą próbę
przeniesienia poetyki Moore’a na kinowe ekrany. Powstały rezultat, aczkolwiek
szalenie klimatyczny i bardzo dobrze zagrany, z pewną swobodą traktuje materiał
źródłowy. To podejście stało się powodem wielkiej niechęci artysty względem
wszelkich ekranizacji jego dzieł.Zagubione
dziewczęta
stanowią natomiast zgoła nietypową trawestację klasyki dziecięcej: Przygód
Alicji w Krainie Czarów, Czarnoksiężnika z Krainy Oz, a także Piotrusia
Pana. Na potrzeby tego na poły pornograficznego manifestu seksualnego
wyzwolenia kobiece bohaterki (Alicja, Dorotka oraz Wendy) tuż przed wybuchem
wojny (1913 rok) spotykają się w europejskim hotelu, by z niesłychaną swobodą
snuć historie swych erotycznych przygód. W ramach intertekstualnej gry z
odbiorcą komiksiarz przywołuje znane postaci, nie przejmując się dobrym smakiem
czy pruderią, a wszystko to w nowych, skandalizujących i szokujących
kontekstach. Wrażenia wzmacnia specyficzny styl Melindy Gebbie (Moore był z nią wówczas w związku), silnie
eksponujący fizyczność i operujący intensywną kolorystyką. Pozycja niesłychanie
przełomowa, choć stanowczo niełatwa w odbiorze.Podobna
w koncepcie zestawienia wielu wymyślonych protagonistów, jednak mniej
kontrowersyjna – aczkolwiek nie zawsze – okazała się seria Liga Niezwykłych
Dżentelmenów. Moore znalazł idealnego partnera w zbrodni, rysownika Kevina
O’Neila, który lubuje się w przemycaniu w tle kadru istotnych szczegółów oraz
frapuje zarazem jakby topornym i wysmakowanym stylem. Tak narodziła się
przypominająca sojusze superbohaterów grupa, na którą złożyli się osobnicy tacy
jak: podróżnik Allan Quatermain z popularnych powieści przygodowych,
Niewidzialny Człowiek H.G. Wellsa, Kapitan Nemo, Dr Jekyll (no i Pan Hyde), a
także Wilhelmina Murray, bohaterka Drakuli Brama Stokera. Z każdym
kolejnym numerem w tle przewijało się coraz więcej innych postaci, a
odnajdywanie ukrytych nawiązań dostarczało dodatkowej rozrywki. Silnie
postmodernistyczny komiks doczekał się dwóch wydań zbiorczych, albumu
pobocznego o podtytule Czarne akta, a później także kontynuacji w
postaci trylogii Stulecia. Niedawno ukazała się także druga odsłona spin-offa
zatytułowanego Nemo. Im bardziej do współczesności zbliżał się czas akcji
tych graficznych powieści, tym więcej nowszych dokonań literatury (i nie
tylko!) trafiało na ich karty. Niech za przykład posłuży ostatnim tom Stuleci,
gdzie niesłychanie istotną, a zarazem przewrotną, rolę odegrał Harry
Potter. Ciekawie wytłumaczono także żywotność postaci Jamesa Bonda. W
rezultacie lektura cyklu w intrygujący sposób przybliża pisarzy brytyjskich
oraz zachęca do lektury ich dzieł. To także pole licznych eksperymentów
formalnych. Dla przykładu: na kartach Czarnych akt ukazany zostaje tak
zwany Płomienisty Świat, którego odmienną naturę oddano – niesłychanie udanie –
poprzez zastosowanie imponujących efektów 3D. Do albumu zostały nawet dołączone
specjalne okulary. Stanowczo nieprzypadkowa jest także aparycja demiurgicznej
figury władcy owej niezwykłej krainy, wprost do złudzenia przypomina on bowiem
z wyglądu samego Moore’a.
Przygody
Ligi nie miały szczęścia na dużym ekranie, straciły część pierwotnego czaru;
nawet obecność na planie Seana Connery’ego nie przekonała widowni. Ogromny
potencjał uległ niestety zmarnowaniu.W
1999 roku Moore był już zdeklarowanym magiem. Nie dziwi zatem, iż wplótł
elementy okultyzmu do swojego kolejnego dzieła – Promethei. Opowiadała
ona historię nastoletniej dziewczyny opętanej przez pogańską boginię i
zgłębiała tajniki Kabały czy ezoteryki. Dla twórcy jest to dzieło szczególnie
osobiste i wielokrotnie zaznaczał, że pragnął w nim ukazać świat ambiwalentnie
postrzeganych przez ludzi praktyk jako może psychodeliczny, ale w żadnym razie
mroczny czy przerażający. Zastanawia to, czy właśnie z powodu wspomnianej tematyki
pozycja (choć należy do jednej z nagrodzonych prestiżową nagrodą Eisnera) nigdy
nie trafiła na nasz krajowy rynek.Nie
tylko powyższe „wielkie” tytuły zasługują na szczególną uwagę. Także pośród
mniej głośnych publikacji boga komiksu zdarzają się prawdziwie wyjątkowe.
Całkiem niedawno po raz pierwszy miałem do czynienia z dwiema stosunkowo
świeżymi miniseriami: The Courtyard oraz Neonomicon. Jak drugi z
tytułów wyraźnie sugeruje, są to opowieści bardzo silnie zakorzenione w
mitologii Cthulhu H.P. Lovecrafta. Scenarzysta wzbogaca je jednak o motywy
jakże charakterystyczne dla własnej twórczości, dokonując ciekawych
reinterpretacji i rzucając nowe światło na poruszone w twórczości Samotnika z
Providance kwestie. Szczególnie ciekawa w tym kontekście zdaje się zwłaszcza
pierwsza, dwuzeszytowa, oniryczno-narkotyczna historia, która oferuje
prawdziwie zaskakujące i inteligentne zakończenie. Kontynuacja idzie w nieco
innym kierunku – zbyt silnie opiera się na zagadnieniu seksualnych dewiacji,
które, choć szokujące, odciągają uwagę od innych wątków. Konkluzja
przeplatających się dramatycznych doświadczeń dwójki agentów FBI (wpierw
mężczyzny imieniem Aldo Sax, potem kobiety Merril Brears) zmyślnie nawiązuje do
najbardziej klasycznego opowiadania mitologii: Zewu Cthulhu. To komiksy
warte polecenia szczególnie fanom twórczości ikony horroru, niestety dostępne
jedynie po angielsku.
Moore
to nie tylko twórca komiksowy. Ma na swoim koncie także (od niedawna) dwie
powieści, przy czym ta druga pozostaje jeszcze w formie pierwszego szkicu. Obie
dzieją się w rodzinnym mieście autora, Northampton. Ukończone w tym roku Jerusalem
liczy sobie monumentalną liczbę miliona słów, prześcigając tym samym nie tylko Wojnę
i pokój Tołstoja, ale nawet Pismo Święte! Tak oto twórca
przekroczył kolejną z granic w swej długiej karierze. Jest to przy tym także
eksperyment, mieszający historię z fikcją. W zamierzeniu każdy z rozdziałów
stworzony został w innym stylu, jeden w wymyślonym języku, zbliżonym do prób
Jamesa Joyce’a. Bez dwóch zdań będzie to dzieło wyjątkowe. Pytanie tylko, czy
nie spotka go los zagadkowego Finnegan’s Wake wspomnianego pisarza.Tematy
poruszane przez Alana Moore’a mogą się nie podobać. Można odczuwać oburzenie
jego podejściem do kultury, etyki, zamiłowaniem do magii. Stanowi jednak figurę
nie tylko kluczową dla świata komiksu, lecz także niesłychanie wpływową dla
ogólnie pojętej kultury, a przy tym stanowczo nietuzinkową. Takich ludzi należy
cenić, bo stanowią rzadkość w czasach współczesnej wtórności oraz konformizmu.
Naprawdę warto dać się wciągnąć w deliryczny świat jego imaginacji, zapuścić w
fantastyczne krainy, do których drzwi otwiera nam ten upierścieniony i brodaty
olbrzym.