Adaptacje&Sensacje

Bezwzględny demistyfikator ideału

Międzynarodowe festiwale filmowe to okazja nie tylko do wyróżnienia twórców za szczególne dokonania w kinie mainstreamowym, ale także do wypromowania frapujących dokonań niebanalnego kina eksperymentalnego. Właśnie przy takiej okazji, w Toronto, w 2005 roku po raz pierwszy wybrzmiało nazwisko Jorgosa Lantimosa, niezwykłego greckiego reżysera, który w swój własny, przedziwny sposób poddaje filmowej wiwisekcji rozmaite aspekty człowieczeństwa.
ŻYCIE/ŚMIERĆ

Pomińmy współreżyserski (wraz z mentorem, Lakisem Lazopoulosem) debiut Lantimosa w głównym nurcie zatytułowany My Best Friend i przejdźmy od razu do Kinetty, dzieła nieco zapomnianego, przyćmionego przez swych głośnych następców. Całość zaczyna się dość niepozornie. Oto w tytułowym podupadłym miasteczku-kurorcie dochodzi do serii morderstw dokonanych na kobietach. Miejscowy policjant angażuje fotografa oraz hotelową pokojówkę, by przy ich pomocy skrupulatnie odtworzyć sceny zbrodni. Z czasem pierwotny sens amatorskich inscenizacji ustępuje miejsca dziwacznej obsesji, na jaw zaś wychodzi prawda nie o sprawcy zabójstw, lecz o uczestnikach groteskowego projektu.

Śmierć w pierwszym samodzielnym filmie reżysera jest czymś zupełnie oderwanym od rzeczywistości, czystą ideą, obiektem fascynacji, abstraktem; los nieszczęsnych ofiar zabójcy nie ma absolutnie znaczenia. Stanowi ledwie pretekst do realizacji skrywanych fantazji, ucieczkę od rutyny i „zwyczajnych” pasji (czy to rosyjskich kobiet, czy samochodów, czy czegokolwiek innego). Bohaterowie Lantimosa, bezimienni, jak praktycznie we wszystkich innych jego dziełach, odzywający się z rzadka, są odarci z człowieczeństwa, sprowadzeni bardziej do roli symbolu – w tym wypadku dwoistości ludzkiego życia, dwóch jego wymiarów: noszonych przez nas każdego dnia pozorów zwyczajności oraz tego, co utajone.

Jakkolwiek jest to refleksja banalniejsza niż w przypadku późniejszych rozważań reżysera i znacznie prostsza niż one, to od strony technicznej produkcja prezentuje się o wiele ciekawiej. Stylizacja na ziarnisty materiał, kręcony z ręki, więc i poruszony (niektóre rzeczy dzieją się zupełnie poza kadrem, by przydać całości dodatkowego realizmu) sprawia, że widz nie tylko zostaje włączony w naturalistycznie rejestrowany ciąg zdarzeń, ale wręcz przyjmuje rolę nagrywającego wszystko biernego obserwatora. I już choćby dla tego wrażenia warto skonfrontować się z tym dziełem.

RODZINA

Ale to dopiero drugi samodzielny film Greka, Kieł z 2009 roku, wywołał falę kontrowersji i wzbudził zachwyt krytyków. W dyskusji często przywoływano głośną austriacką sprawę Josefa Fritzla, więżącego swoją córkę w piwnicy i wykorzystującego ją seksualnie (urodziła mu ona siódemkę dzieci, z czego trójkę wychowywał wraz z żoną jako własne). Jednak nie dość, że scenariusz filmu powstał jeszcze przed wypłynięciem tych strasznych faktów na światło dzienne, to na dodatek reżyser kładzie w nim nacisk na coś zgoła innego.

Fabuła obraca się wokół rodzinnego mikroświata skonstruowanego przez pewne małżeństwo z myślą o synu i dwóch córkach i rządzącego się przedziwnym prawami. Chociaż pragnienie ochrony młodszego pokolenia przed zagrożeniami świata doczesnego, przed zepsuciem współczesności wypływa z troski, przybiera ono tutaj wymiar ewidentnie opresyjny. Niczym w orwellowskiej dystopii rzeczywistość ulega rekreacji za pomocą języka – słowa potencjalnie niebezpieczne, prowokujące niepożądane pytania zostają zastąpione zupełnie przypadkowymi, co wzmaga efekt absurdu, odrealnienia, surrealności obserwowanych zdarzeń.

W domu zupełnie odizolowanym od świata panują surowe reguły, obowiązuje system kar (głównie fizycznych) i nagród (gwiazdki, specjalne przywileje), promuje się w nim wieczną rywalizację. Potrzeby erotyczne syna zaspokaja specjalnie opłacana kobieta z zewnątrz (ale nie prostytutka), a potem nawet starsza z sióstr. Utrzymywane w stanie zupełnej ignorancji (jedynymi dostępnymi im książkami są encyklopedie anatomiczne) dzieci z łatwością potrafią uwierzyć, że zabawkowe samoloty spadają z nieba, ich idylli zagrażają krwiożercze koty dachowce, a przekroczenie progu posiadłości równa się śmierci (mityczny przypadek brata zaginionego za żywopłotem), choć jest w teorii dopuszczalne, kiedy wypadnie im kieł. Z zacięciem dokumentalisty Lantimos ukazuje codzienność w tej bańce mydlanej, nieuchronnie skazanej na pęknięcie, czy to ze względu na szkodliwe wpływy zewnętrzne, czy budzącą się w dojrzewającym rodzeństwie seksualność – specjalnie wykadrowane ujęcia oraz stonowana gra aktorska umożliwiają dobitne ukazanie, w jak wielkim stopniu jest to fikcja wyzuta ze wszelkich emocji, pusta, boleśnie sztuczna. Mimo to dla jej ochrony rodzice mogą posunąć się do wszystkiego.

Kieł to przejmujący i uderzający obraz tego, jak destruktywne mogą się stać wypaczone relacje rodzinne. Po mistrzowsku operując przesadą, twórca zadaje pytanie o granice kontroli rodzicielskiej, kształtowania młodych przez starsze pokolenie. Rozbija przy tym w drobny mak kulturowy archetyp szczęśliwego domowego ogniska, rzuca cień wątpliwości na słuszność autorytetu wieku. Ale ta rozprawa – choć jak dotąd najmocniejsza – stanowi w rzeczywistości dopiero początek jego artystycznego oporu wobec banalnej, jednowymiarowej interpretacji czołowych aspektów naszej rzeczywistości. Kontestacji, która w tym przypadku przyniosła reżyserowi nagrodę na przeglądzie Un Certain Regard w Cannes i nominację do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny.

ŻAŁOBA

Ciąg dalszy natomiast stanowiły nieco słabsze Alpy z 2011 roku, które stały się dla Lantimosa pretekstem do pochylenia nad sposobami radzenia (albo nie-radzenia) sobie z utratą bliskiej osoby. Główną bohaterkę, z której perspektywy obserwujemy wykreowane przez Greka ponure theatrum mundi, zostaje wyśmienicie wykreowana przez Aggeliki Papoulię (Starszą z Kła) – wyrasta ona na ulubienicę reżysera i dowodzi, że wprost idealnie nadaje się do jego eksperymentalnych fabuł. Tym razem grająca oszczędnie, a mimo to szalenie ekspresywna aktorka wprowadza nas do tytułowej agencji. Za opłatą oferuje ona zdecydowanie nietuzinkową usługę: możliwość wynajęcia osoby, która wcieliłaby się w zmarłego. Jednak to, co z początku wydaje się służyć altruistycznemu ulżeniu cierpiącym po stracie okazuje się raczej próbą ucieczki od samego siebie, własnych problemów i rozterek. Podobnie jak klientom firmy Alpy łatwiej jest ominąć w żałobie etap akceptacji, karmiąc się ułudą, cieniem kontaktu z ukochanymi, tak protagonistom tego filmu o wiele lżej jest udawać kogoś innego niż oni sami. Zostaje to posunięte do tego stopnia, że na koniec widz nie jest w stanie jednoznacznie określić, gdzie przebiega granica między przedstawieniem a realnością, kto jest sobą, a kto przybiera jedynie kolejne maski.

Chociaż Alpy stanowią dzieło znacznie spokojniejsze zarówno pod względem atmosfery, jak i formy, to i tak warto je postrzegać jako potrzebny powiew świeżości w kinie europejskim i dowód na wielką kreatywność Jorgosa Lantimosa. Jego inwencję twórczą doceniono w Wenecji, przyznając mu wyróżnienie za wyjątkowy scenariusz.

MIŁOŚĆ

Za apoteozę buntowniczych działań reżysera i chyba największe jego dokonanie artystyczne należy uznać zeszłorocznego Lobstera. Pomimo bardziej gwiazdorskiej obsady niż dotąd (Farrell, Weisz, Whishaw) jest to dzieło absolutnie autorskie, ba! chyba najbardziej niezwykłe zarówno fabularnie, jak i estetycznie ze wszystkich przeze mnie przywołanych. Dodajmy, że także szalenie niewygodne ze względu na to, jak bezwzględnie potraktowano w nim ukochany hollywoodzki temat: miłość.

Oczom widza ukazuje się złożony i dopracowany obraz dystopijnej przyszłości, w której nie ma miejsca na samotność. Osobniki, które się temu nowemu prawu nie podporządkują, zostają skazane albo na wieczną tułaczkę w głuszy, ucieczkę przed łowcami albo zamienienie we wcześniej wybrane zwierzę. Dlatego też całe mnóstwo samotnych mężczyzn, w tym główny bohater, przybywa do specjalnego Hotelu, żeby tam znaleźć dla siebie odpowiednią partię. Rezydenci mają na to, rzecz jasna, ograniczoną ilość czasu (45 dni), dlatego niejednokrotnie posuwają się do oszustwa, usilnie starając się nawiązać nić porozumienia z partnerem, zwiększyć procent dopasowania (jednym z bardziej absurdalnych przykładów jest sztuczne prowokowanie krwotoku!). W opozycji do tego przesiąkniętego miłością środowiska, gdzie uczucie to jest narzuconym odgórnie przymusem, enklawa uchodźców, którym udało się uniknąć „zezwierzęcenia”, rządzi się wprost odwrotnymi prawami. Tam z kolei relacje natury romantycznej stanowią tabu, są zabronione pod karą straszliwej kaźni. Mimo to, jakby kusząc los, jej członkowie starają się od czasu do czasu udawać normalne pary i tym sposobem oszukać system.

Colin Farrel tworzy tu niezwykłą kreację, po lantimosowsku beznamiętną. Wciela się człowieka, którym los miota od jednego środowiska do drugiego, by wreszcie cisnąć go w ramiona niefortunnej miłości. To niemal bezwolny everyman, człowiek bez właściwości, nieumiejący funkcjonować w ramach jakiejkolwiek struktury. Stanowi on wprost idealne narzędzie do bezlitosnej demitologizacji romantycznego obrazu bezwarunkowego uczucia (zwłaszcza w scenach o zabarwieniu miłosnym, paradoksalnie nadzwyczaj chłodnych). Reżyser nie pozwala odbiorcy nawet na chwilę wytchnienia w postaci klarownego, oczywistego finału – urywa wątek tak, aby zmusić nas do zastanowienia się nad tym, jaką decyzję podejmie bohater, czy oddanie drugiej osobie wygra z wrodzonym egoizmem człowieka jako rządzonego pierwotnymi instynktami zwierzęcia. Jako całość Lobster uderza w naszą wrażliwość, zadaje celny cios, po którym wcale nie tak łatwo się podnieść i wrócić do normalności. Tego rodzaju odważną refleksję po prostu należało docenić Nagrodą Jury Festiwalu w Cannes.

Filmy Jorgosa Lantimosa porównuje się z dokonaniami Luisa Buñuela pod względem surrealistyczności, wskazuje na powiązania z Larsem von Trierem, jeśli chodzi o kontrowersyjność, czy Michaelem Hanekem w kwestii celności i ostrej krytyki naszych czasów. Wszystkie te tropy są bardzo dobre, ale dzieła greckiego eksperymentalisty to przede wszystkim zupełnie nowa jakość w światowym kinie – odważny, silny oraz unikatowy głos artysty. Osobiście wprost nie mogę się doczekać, kiedy się dowiem, jaki kolejny ideał zostanie przez niego wzięty na warsztat, podany w wątpliwość i brutalnie wydobyty z wygodnego schronienia konwencji kulturowej.
Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %