Obejrzeliśmy

Dawno, dawno temu… w Dzikiej Kalifornii

10… 9… 8… 7… 6… 5… 4… 3… 2… 1… Nie, to nie odliczanie do startu rakiety z przylądka Canaveral, ale wyliczenie, ile zostało filmów jednego z najpopularniejszych amerykańskich reżyserów. Jeszcze przed ogłoszeniem jego rychłego odejścia z branży, na kolejne dzieła Quentina Tarantino czekano niczym na gwiazdkowe prezenty. „W tym będą lać nazistów!”, „Ten ma muzykę Morricone!”, „Kolejny ma być o morderstwie Sharon Tate!”. Szczególnie ta ostatnia kwestia skutecznie napędziła marketingową maszynę. W końcu nic tak się nie sprzedaje jak głośna tragedia. A jednak zwiastuny oraz zdjęcia były dziwnie wyzute z mroku czy dramatyzmu. Można by wręcz powiedzieć, że były lekkie, podszyte raczej nostalgią za złotą erą kina. Zaś kwestia Rodziny Mansona jakby zmarginalizowana. Oczywiste było, że twórca leci ze wszystkimi w kulki, a jego przedostatni film będzie czymś zupełnie innym niż zakładano.
Jest rok 1969. Na ulicach hippisi, na ekranach Bruce Lee i Steve McQueen, młody Roman Polański święci triumfy po Dziecku Rosemary. Zepchnięty do ról złoczyńców gwiazdor westernów Rick Dalton (DiCaprio) oraz jego nieodłączny dubler Cliff Booth (Pitt) próbują utrzymać się na powierzchni w skomplikowanym filmowym światku. W tym samym czasie beztroska Sharon Tate (Robbie) korzysta z przywilejów sławy, a na słynne ranczo Spahn wprowadza się komuna dzieci kwiatów. Wszystkie te przeplatające się wątki łączą się czy też raczej zderzają w krwawym apogeum feralnej nocy z 8 na 9 sierpnia.

Ale jak można się było spodziewać, nie o tym jest ten film. To czystej wody hołd dla dawnego Hollywoodu, w którym z dnia na dzień rodziły się i gasły gwiazdy, w popkulturze królowały westerny, seriale pojawiały się jak grzyby po deszczu, zaś celebrytom wydawało się, że są nieśmiertelni. Tarantino nie zniżyłby się oczywiście do zwykłej pochwały epoki. Pewnego razu… to stylowa i wyrafinowana zabawa wszelką możliwą konwencją, usiana autocytatami oraz okraszona tradycyjnie świetnie dobraną warstwą muzyczną. Archaiczne reklamy? Antyniemieckie filmy wojenne? Wyborowi strzelcy i spotkania w samo południe? Alternatywna Wielka ucieczka? Filmowa Tate oglądająca autentyczną na dużym ekranie? Fikcyjne zwiastuny czy plakaty? Czemu nie! Podczas tej niespiesznej (prawie trzygodzinnej) wycieczki znajdzie się miejsce dla wszystkiego.

Przerysowany to obraz, z czym nikt się tu nigdy nie kryje. Fakty mieszają się z fikcją, prawda ze spekulacją, zgadzają się nazwiska, lecz nie tytuły. Pośród imponująco oddanego klimatu okresu i dopracowanej do najmniejszej puszki karmy dla psa scenerii zdarzają się nie raz, nie dwa anachronizmy. Ale to alternatywna rzeczywistość, więc tego rodzaju igraszki przyjmuje się jako swoiste licentia poetica, ogólnie zaliczane do ciekawostek dla wybranych. Słusznie zatem twierdzą ci, którzy nazywają ten film jednym z bardziej hermetycznych dokonań twórcy Django. Wielu jednak tak jak ja zajrzy, poszpera, poczyta, wyłuska potem, co trzeba, zweryfikuje to, co wzbudziło największą ciekawość podczas oglądania.

Nawet jeśli pośród tego wszystkiego nie wykorzystano do końca potencjału dużych nazwisk drugiego planu (Pacino, Olyphant, Russel, Fanning), dość jest tych pięknych małych chwil (Bruce Lee uczący Tate karate), kiedy scenariusz błyszczy pełnym blaskiem, a odtwórcy ról mogą się wykazać w pełni. Najwięcej do zagrania ma Leonardo, z niepojętą swobodą przełączając się w ułamku chwili ze znerwicowanego Daltona rozklejającego się przy młodocianej aktorce (świetna scena!) na karykaturalnego złola i z powrotem. Brad Pitt wprowadza do fabuły dużo komizmu (karmienie psa), wyraźnie bawiąc się swoją postacią, a Margot jakimś cudem wystarczy, że jest, tworząc tak naturalnie energetyczną i radosną interpretację żony Polańskiego. Aktorowi wcielającemu się w Mansona wystarczyło chyba jedno spojrzenie, żeby załapać się od razu na plan serialu Mindhunter – nie musiał nawet zmieniać charakteryzacji. Tylko szkoda Rafała Zawieruchy z jego jedną kwestią mówioną, bo gdzieś ten patriotyzm uparcie tkwi jak niechciana drzazga i chciałoby się bardziej rozwiniętej roli dla rodaka.

Gdy pod koniec rozbrzmiewa Out of Time Stonesów, wydaje się, że skończył się czas na zabawę i widza czeka wreszcie zimny prysznic. Szok jest, krwisty podpis autorski w postaci przeszarżowanej jatki – także. Ale jak już to miał wcześniej w zwyczaju, Tarantino za nic ma narracyjną konieczność w tradycyjnym sensie. Jak przez całą swoją karierę, tak i teraz obrał własną ścieżkę. Pewnego razu… wydaje się przez to nie tylko listem miłosnym do przeszłości, lecz także summą dotychczasowych dokonań, może nawet swego rodzaju pożegnaniem. Nie zostanie raczej zapamiętane jako najlepszy film reżysera, ale zdecydowanie najbardziej sentymentalny, na dobre i na złe. Co będzie dalej? Kill Bill 3? Pulp Trek? Coś zupełnie innego? Cokolwiek by to nie było, jeszcze jeden raz świat będzie wyczekiwał Gwiazdki. Byle do 10-tego.


tytuł: Pewnego razu… w Hollywood

reżyseria: Quentin Tarantino

scenariusz: Quentin Tarantino

obsada: Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Margot Robbie

czas trwania: 2 godz. 45 min

data polskiej premiery: 16 sierpnia 2019

gatunek: dramat, kryminał

dystrybutor: United International Pictures Sp. z o.o.


Film obejrzeliśmy dzięki współpracy z kinem Helios

Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %