Depresja Andy R.
Dziennik to szczególny gatunek literacki. Zawsze jest bardzo osobisty, bywa momentami przegadany, powinien łączyć w sobie wiele form – być trochę esejem, felietonem, bajką i komentarzem. Sukces czytelniczy przynosi mu odpowiednia ich proporcja. Jak poradziła sobie z tym Anda Rottenberg, najbardziej znana ekspertka do spraw sztuki w Polsce, była szefowa Zachęty – Narodowej Galerii Sztuki w Warszawie?
Podczas lektury płyniemy po różnych wodach. Raz jest spokojnie, innym razem wpadamy w sam środek sztormu. Cały dziennik jest w gruncie rzeczy o Polsce. Rottenberg spędza stypendium (2015–2016) w Berlinie, przede wszystkim patrząc na wschód, na swoją ojczyznę, która znalazła się właśnie w nowym monecie historii. Nowa władza jej się nie podoba, autorka przede wszystkim nie akceptuje traktowania sztuki i historii jak kukły w politycznym teatrze, jak elementu budowania nowej narracji dziejowej.
„A dyrektor muzeum drży, że poznanie prawdy zaszkodzi pamięci ofiar, bo może ją zbezcześcić. Tak jakby w żadnym obozie nie było kurew, alfonsów, złodziei i sadystów, tylko same szlachetne jednostki. I jakby w tamtych obozowych okolicznościach liczyło się coś więcej niż biologiczne przetrwanie” (s. 55).
Fragmenty, w których Rottenberg pokazuje swoją troskę, to najlepsze momenty dziennika. Mniej mnie interesowały jej opisy spotkań i kontaktów towarzyskich. Gdybym miał do czynienia z młodą celebrytką, pomyślałbym, że chodzi o „lans” przy znanych osobistościach. Ale przecież Rottenberg ma niekwestionowaną pozycję w świecie, nie musi ogrzewać się w blasku autorytetów. Tę kwestię zdaje się wyjaśniać fragment wywiadu udzielonego „Gazecie Wyborczej”:
„Dziennik nie był pisany z zamiarem publikacji. Tylko jak już go napisałam, okazało się, że przewidziałam w nim różne zdarzenia w polskiej kulturze i dlatego uznałam, że chyba warto go wydać. Te moje prognozy pojawiły się jeszcze przed tym, co się działo wokół Teatru Powszechnego w Warszawie czy gdańskiego Muzeum II Wojny Światowej. Krótko mówiąc, okoliczności, w jakich się obecnie znalazła Polska, spowodowały, że postanowiłam się podzielić moim dziennikiem”.
W ogólnym rozrachunku to dobrze, że są tu momenty lżejsze. Czytelnik dostaje dzięki temu prawdziwy dokument osobisty, a nie epopeję troski o ojczyznę. I to uznaję za atut Berlińskiej depresji, choć są czytelnicy, których pisanie o codzienności może znużyć. Ale przypomnijmy sobie dzienniki klasyków literatury. Obok zagadnień wolności jednostki i pomyślności kraju pojawiają się w nich dywagacje o modzie czy aurze. Czyni je to autentycznymi. Rottenberg, oceniając krytycznie sytuację w kraju i często porównując ją do lat trzydziestych ubiegłego wieku w Niemczech, być może nieco przesadza, ale myślę, że chodzi jej nie o proste porównanie z nazizmem, ale o ogólne tendencje autorytarne, jakie dostrzega we współczesnej Polsce.
Autorka pisze swój dziennik, przebywając w Niemczech, kraju, który zapracował na opinię najlepszego miejsca w Europie. Berlin zdaje się kondensować te cechy. Tytułowa depresja bierze się pewnie właśnie stąd. Oglądanie wzburzonego morza, czyli własnej ojczyzny, z perspektywy okienka w latarni morskiej, jakim jest Berlin, może wzmagać zatroskanie i denerwować. Warto więc tę książkę przeczytać żeby spojrzeć na swój kraj z innego punktu widzenia.
autor: Anda Rottenberg
tytuł: Berlińska depresja. Dziennik
wydawnictwo: Krytyka Polityczna
miejsce i rok wydania: Warszawa 2018
liczba stron: 352
format: 132 × 210 mm
oprawa: miękka
Szukacie więcej niemieckich klimatów? Sprawdźcie Deutsche nasz. Reportaże berlińskie, Polacy – Niemcy. Sąsiedzi pod specjalnym nadzorem oraz Dziennik diabła