Muzyka dla mas/nas

Dobre wibracje

Gorąco. Upalnie! Plaże zapełniają się młodzieżą w różnym wieku, ciała brązowieją od słońca, a piasek zaczyna migotać ostrygami piwnych kapsli. W taką pogodę chciałoby się surfowanie internetowe zamienić na surfowanie morskie. Niestety, ostatnia wysoka fala w Polsce była falą powodziową na Wiśle! I jak tu nie odczuwać rozczarowania, jeśli po wodę trzeba jechać nad Bałtyk, a po wiatr – do Kielc?! Ale klimat surfingu można poczuć i bez deski. Klasycznym Pontiakiem Woodiem udajemy się do Kalifornii w poszukiwaniu najbardziej słonecznej muzyki na świecie.

Nie musimy zresztą szukać długo. Surf rock, bo o nim mowa, to gatunek wciąż bardzo żywotny jak na swoje lata (a ma już ich blisko 60!). Za jego prekursora uznaje się Duane’a Eddy’ego – jednego z pierwszych wielkich gitarzystów rockowych ustalających standardy gitarowego grania.

Choć gatunkiem dla niego kanonicznym było country, Eddy nie siedział ciągle w siodle z kowbojskim kapeluszem na głowie. Jego wielką pasją był surfing, który namiętnie uprawiał w chwilach wolnych od gitary. Eksperymentatorski zmysł objawił się w autorskiej technice nazwanej później twangy sound, polegającej na charakterystycznym graniu tremolo na strunach basowych i obfitym wykorzystywaniu pogłosu. Ten styl w połączeniu z zamiłowaniem do sportu zaowocował pierwszym czysto surf rockowym utworem Movin’ and Groovin’, definiującym gatunek w pierwszych latach jego rozwoju jako dynamiczny, instrumentalny rock and roll.

Przebój Eddy’ego skupiał w sobie wszystko to, czego surferzy poszukiwali na przybrzeżnych wodach Pacyfiku. Szybki i dynamiczny utwór utrzymany w tonacji majorowej (tej wesołej) był właściwie odzwierciedleniem emocji towarzyszących pokonywaniu fal. Naśladowcy prędko pojawili się sami. Plaże zaludniali już członkowie nowej subkultury w strojach kąpielowych, subkultury, która (tak jak każda inna) potrzebowała własnej muzyki – swoistego kodu porozumiewania się, znaku rozpoznawczego.

Ta melodyjka z Pulp Fiction

W gronie muzykujących surferów najsilniej wiatr we włosach poczuł Dick Dale. Gitarzysta o libańsko-polskich korzeniach oprócz wręcz ekwilibrystycznych zdolności posiadał jeszcze wizję rozwoju gatunku. Pędząca perkusja, niesamowicie szybkie staccato i granie głośniej, dużo głośniej niż wszyscy inni gitarzyści. Dale w zamyśle miał tworzenie muzyki grywanej bezpośrednio na plaży – takiej, która przedarłaby się przez szum fal i porwała ludzi do tańca. Od strony technicznej wsparł go nie kto inny, jak wielki Leo Fender. Zbudowany przez niego wzmacniacz Fender Dual Showman był najgłośniejszym wówczas sprzętem nagłośnieniowym, a gitarę Stratocaster zaczęto kojarzyć z surfingiem niemal tak samo dobrze, jak i samą deskę.




Twórczość muzyka miała wielkie znaczenie dla dalszego rozwoju amerykańskiego rocka. O rady prosił go nawet Jimi Hendrix (obu panów łączyła zresztą leworęczność podczas grania na gitarze). Najsłynniejszy bodaj utwór Dale’a – Misirlou – przeżył renesans dzięki filmowi Pulp Fiction.

Kalifornijska beztroska

W muzyce surfowej najbardziej intryguje jego ogromny radosny ładunek emocjonalny. Nie ma chyba gatunku rocka bardziej zdominowanego przez tonacje durową (tak tak, to ta sama, co majorowa). I nic w tym dziwnego, bo surf rock doskonale oddawał kalifornijski styl życia. Optymizm, rozrywka, bezproblemowość i czerpanie z życia pełnymi garściami – oto przymioty nowej młodzieży, spośród której rekrutowała się subkultura surferów. Rozluźnienie norm obyczajowych oraz intensywne odczuwanie wolności w krainie wiecznych wakacji spowodowało wytworzenie się swego rodzaju kultu surfingu, który dla wielu stał się życiową drogą.

Taki klimat społeczny przynosił muzykom jedynie pozytywne inspiracje. Doskonale widać to na przykładzie wczesnych piosenek zespołu The Beach Boys. Wystarczy posłuchać Surfin’ USAFun Fun Fun czy California Girls, aby przekonać się, że surf rock beztroskę miał w genach.

Przy tym wszystkim była to muzyka niezwykle sugestywna i obrazowa. „Mokre dźwięki” (najbardziej charakterystyczna cecha surf rocka), mające się kojarzyć z odgłosami morza, rzeczywiście przywołują obraz zachodniego wybrzeża przełomu lat 50. i 60. XX wieku.

„You should have been here yesterday”

Powyższego powiedzenia używano w żargonie surferów, kiedy chciano opisać złą, psującą szyki pogodę. Dla surf rocka niekorzystna aura nadeszła wraz z brytyjską inwazją. Wyspiarze, przyzwyczajeni bardziej do wdeptywania w kałuże niż do poskramiania fal, nastawieni byli na podbój Stanów Zjednoczonych, co zresztą zaczęło im przychodzić z łatwością po sukcesie beatlesowskiego I Want to Hold Your Hand. Brytyjczycy – mimo że tradycję instrumentalnego rocka mieli bardzo bogatą (The Shadows, The Tornados) – nie znali muzyki słonecznych wybrzeży, a inspirację czerpali głównie z bluesa, któremu w swoim wydźwięku daleko do kalifornijskiego szczęścia. Popularność takich grup, jak: The Trashmen, The Chantays, The Original Surfaris, a nawet samego Dicka Dale’a ze swoim zespołem The Del-Tones zaczęła drastycznie spadać. Na fali utrzymały się tylko nieliczni, którzy potrafili dostosować styl do nowego popu zmierzającego w stronę R’n’B, a później też psychodelii.




Mogłoby się wydawać, że surf rock odejdzie w zapomnienie, jednak (szczęśliwie dla niego) wpływ, który wywarł na wielu młodych muzyków, a także przyrodzona radość na długie lata zakonserwowały jego najważniejsze elementy w stylach takich jak sunshine pop czy muzyka garażowa. Zasięg surf rocka rozszerzył się później nawet poza granice USA! Wymieńmy dla przykładu najbliższe polskiemu sercu Tajfuny Bohdana Kendelewicza, zalewające surfingowymi wodami warszawskie ulice.

Dla mnie najciekawszym przetworzeniem dawnego surf rocka pozostaje izraelski zespół Alte Zachen, który w styl Dicka Dale’a idealnie wkomponowuje tradycyjne motywy chasydzkie.

Krótko mówiąc, surf rock jest (obok hollywoodzkich filmów i wybornego wina) jednym z najlepszych kalifornijskich towarów eksportowych, który w świat popkultury wdarł się niczym wielka fala na piaszczystą plażę. Kto nie wierzy, niech posłucha.

(Ur. 1991) Poeta, prozaik, felietonista. Wzrost - 176 cm. Szczupły. Oczy koloru szarozielonego. Bez nałogów i obciążeń finansowych. Jego ulubiona liczba to 100000000. W przyszłości chce zostać samolotem.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %