Dzyń, dzyń, dzyń!
Dzwonią dzwonki sań. Dzwoni mi też w uszach od świątecznych piosenek, które już gdzieś pod koniec listopada biorą szturmem wszystkie komercyjne i niekomercyjne głośniki. Jako że żaden laryngolog nic na to nie zaradzi, pozostaje mi jedynie podzielić się z wami krótką refleksją na temat tak zwanych kristmasów.
Odkąd zrozumiałem, że świat nie jest biszkopcikiem z kremem, przestałem cenić wszelkie próby przedstawiania go w ten sposób. Ba! Zaczęły one wywoływać we mnie frustrację i złość! Ten zły stan ducha osiąga apogeum w okresie bożonarodzeniowym, kiedy to cały handel i wszystko inne, co wiąże się z obrotem pieniądza, zaczyna sączyć w nas świąteczny, lukrowy jad. Nie żebym był jakimś Grinchem, pragnącym wymazania z kalendarza tych dni pełnych „miłości i rodzinnego ciepła”. Po prostu trudno mi strawić komercyjną, monotematyczną otoczkę, w której pełno kiczu i bezguścia i której brak równowagi, zapewnianej przez niezbędną do zachowania zdrowia psychicznego ironię.
Byłbym po prostu zamknął na to wszystko oczy. Odpuścił sobie użeranie się z reklamopędnym świątecznym ornamentem. Lecz przez wszechobecność zjawiska nie sposób przeoczyć jego ingerencji w każdy aspekt kultury. Także w ten, który najbardziej sobie upodobałem – muzykę.
Dzwoneczkoza
Pierwsze piosenki świąteczne niebędące kolędami powstały już w XIX wieku. To takie hity jak poczciwe alkoholowo-kuligowe Jingle Bells czy Jolly Old Saint Nicholas. Jednak patrząc szerzej, ważne jest nie znalezienie praojca kristmasów, lecz wyznaczenie momentu, w którym cały ten czerwono-biały, bombkowo-choinkowy, mikołajowo-elfowy cyrk wchłonął ów format i uczynił zeń swą immanentną część. Otóż stało się to w latach 40., kiedy wojenne, a później powojenne Stany Zjednoczone wymyślały się na nowo i próbowały zalepić traumę plastrem konsumpcji. Pojawiła się wówczas między innymi potrzeba stworzenia całościowej oprawy Bożego Narodzenia, czyli okresu największego odpieniężania się społeczeństwa żyjącego w kulturze dobrobytu. Stworzono więc Święta na sterydach, chętnie korzystające z muzyki w celu podkręcenia nastrojów zakupowych.
Napisane wówczas kristmasy niejako ustaliły kanon piosenki świątecznej, która choć upodabnia się do panujących w różnych latach stylów, ma swoje wyznaczniki. Pierwszy określiłbym jako dzwoneczkozę, czyli upchnięcie w kompozycję całej ozdóbkowej słodyczy Świąt wraz z jej najbardziej charakterystycznym elementem: dźwiękiem dzwonków sań.
Drugą ważną cechą piosenki świątecznej, jednocześnie odróżniającą ją od kolęd, jest pominięcie lub zredukowanie do minimum sfery sacrum kosztem rozbudowanego profanum, sprowadzającego się do ciągłego podkreślania rodzinnego i miłosnego charakteru Świąt. To sprawia, że słuchając dajmy na to Driving Home For Christmas, zaczynamy czuć to ciepełko i podniecenie związane z powrotem do drogich nam osób, domowych murów, spotkań, podarków i całej reszty.]
Bardzo to wszystko śliczne, ładne oraz kochane. W czasie słuchania mamy przekonać się, że jednak warto cały rok urabiać się po łokcie, by pod koniec grudnia dostać depresji podczas świątecznych zakupów.
Syf, klasyka i szersze konteksty
Większość piosenek powstających z okazji Świąt opiera się na wyżej wymienionym schemacie i nie mają one żadnych ambicji, by go czymś wzbogacić. Głównie właśnie dlatego większość utworów powstających na tę okazję to bardzo zły, podły syf, który jednakowoż doskonale spełnia swą funkcję.
Oczywiście możemy uznać wartość wszystkich tych świątecznych standardów muzycznych, które należą do prawdziwych pereł twórczości kompozytorskiej: White Christmas wykonywali przecież najwięksi z Bingiem Crosbym na czele, All I Want for Christmas Is You to jedna z tych piosenek, dzięki którym Mariah Carey ma od groma pieniędzy, a Last Christmas jest jak Kevin sam w domu – bez tego nie ma Świąt. Nie zmienia to jednak faktu, że o bożonarodzeniowych kawałkach zapominamy właściwie po 26 grudnia. Wszystkie te piosenki można wtedy zapakować w kartonowe pudła razem z innymi ozdobami choinkowymi i wstawić do szafy czy jakiegoś pawlacza, w którym doczekają następnych urodzin Jezuska…
Istnieje jednak kilka kristmasów, które stały się częścią większej myśli bądź zakorzeniły się w kontekście innym niż świąteczny. Happy Xmas (War Is Over) to na przykład część antywojennej działalności Johna Lennona i Yoko Ono.
W podobny nurt wpisuje się Kolęda dla tęczowego Boga, nagrana w tym roku przez Grzegorza Turnaua i Magdę Umer, odnosząca się do trudnej sytuacji uchodźców z Syrii.
Szczytna idea przyświecała również Bobowi Geldofowi podczas tworzenia Do They Know It’s Christmas?, pochodnej projektu Live Aid, którego zadaniem była pomoc głodującej Etiopii. Ta piosenka to w gruncie rzeczy świąteczne wcielenie słynnego We Are the World, nagranego w tym samym celu. Swoją drogą, Geldof, autor obu kompozycji, uważa je za najgorsze utwory w dziejach muzyki.
Ciekawy przypadek stanowi też Merry Xmas Everybody – jeden ze sztandarowych kawałków zespołu Slade. Utwór powstał w 1973 roku, kiedy to Wielka Brytania zaciskała pasa z powodu kryzysu paliwowego. Beztrosko świąteczny i nieco durnowaty tekst dodawał otuchy Brytyjczykom, a wokalista i gitarzysta zespołu, Noddy Holder, wspominał, że ludzie, widząc go, nawet w lecie życzyli mu wesołych Świąt.
Albo jeszcze tak na dobitkę: The Power of Love, w którym ani słowa o Świętach. Za to sporo o wampirach, płomieniach i kochankach. Frankie Goes to Hollywood nie nagrywali tego utworu z myślą o Bożym Narodzeniu. Jednak teledysk, ukazujący Maryję, Józefa i ich trudy rodzicielstwa nad żłobkiem, uczynił z piosenki świąteczną klasykę.
Z kristmasami jak z grzańcem
Wracając jednak do kristmasów w ogólności. Trochę przypominają grzaniec – słodki, dobry i pasujący do Świąt, ale prędzej można się od niego zrzygać, niż się nim upić. Nie ma raczej zapalonych fascynatów piosenki świątecznej. Wątpię też, by możliwe było doznanie jakiejś ekstatycznej przyjemności spowodowanej jej słuchaniem. Sezonowość i funkcjonowanie bożonarodzeniowych songów jedynie w określonym anturażu siłą rzeczy zabija możliwość ich oceny przez pryzmat sztuki jako takiej. Stanowią one bardziej dodatek do muzyki niż muzykę sensu stricto. A że trzeba je wszystkie zmieścić w okresie kilkunastu dni, to bardzo szybko zaczynają zwyczajnie powodować cofkę. Przynajmniej u mnie, bo trzymając się użytego wyżej porównania, niespecjalnie przepadam za opijaniem się grzańcem.
Są kristmasy jednak pewną koniecznością, z którą muszą liczyć się artyści podejmujący trud zarobkowania poprzez granie. W tym sensie warto wspomnieć słowa Charlesa Cave’a, basisty grupy White Lies. W ramach swojego solowego projektu nagrał on niedawno singiel This Fucking Time of Year, który swym ryzykownym tytułem oraz campowym podejściem do brzmień lat 80. jawnie szydzi z największych klasyków piosenki świątecznej. Autor, komentując swoje, jakby nie patrzeć, kontrowersyjne dzieło, powiedział coś bardzo ważnego. Mianowicie, że piosenka bożonarodzeniowa jest czymś, z czym każdy muzyk powinien się zmierzyć chociażby jeden raz. To po prostu obowiązek, z którego akurat on wywiązał się na swój krnąbrny sposób.
Można zatem, a nawet trzeba, do dzwoneczkozy kristmasów podchodzić z wyrozumiałością. Nawet, jeśli naprawdę chcemy się powiesić na suchej gałęzi choinki za każdym razem, kiedy słyszymy Let It Snow! Let It Snow! Let It Snow! w reklamie kawy. Pozwólmy sobie na dystans. Owszem, może i świat nie jest wspomnianym już biszkopcikiem z kremem, ale raz w roku chyba możemy (nawet ja) odwiesić na kołek neurozy i frustracje, by wspólnie poudawać przy wigilijnym stole czy podczas rozdzierania ozdobnego papieru, nucąc przy tym McCartney’owskie Wonderful Christmas Time (jakiegoś poziomu musimy się wszak trzymać).
Wesołych Świąt!