Żywe słowa

Jak dogonić horyzont? Krótki poradnik

Jak wiadomo z Pamiętników Adama i Ewy, opracowanych literacko przez niejakiego Marka Twaina, matka wszystkich ludzi w pierwszych dniach swego istnienia zapragnęła zdobyć gwiazdkę z nieba, aby umieścić ją w swej fryzurze. W tym jakże słusznym celu udała się w kierunku miejsca najdalej położonego na obwodzie koła, gdzie gwiazdy są najbliżej ziemi i można je dosięgnąć ręką[1]. Niestety, wyprawa zakończyła się niepowodzeniem.
Ponieważ jednak ludzkie plemię jest uparte i sprytne, z czasem wymyśliło kilka sposobów sięgnięcia nieba. Astronauci co prawda nie dotarli do Proximy Centauri, gwiazdy najbliższej tego padołu łez, ale na dobry początek wyprawiono ich na Księżyc w 1969 roku.

Z kolei poeci, dumnie reprezentowani przez bohatera Dziadów, podróżują w kosmos za pomocą ducha i pieśni: Wyciągam aż w niebiosa i kładę me dłonie / Na gwiazdach jak na szklannych harmoniki kręgach[2]. Tym sposobem wyścig kosmiczny między ZSRR i USA wygrała Polska, a Gustaw-Konrad okazał się mieć lepsze technologie niż NASA.

Jego śladem poszedł, a właściwie – popłynął Gałczyński, czy raczej bohater Kroniki olsztyńskiej: Jutro popłyniemy daleko, / Jeszcze dalej niż te obłoki[3]. Pragnie zostać odkrywcą nieznanych lądów, wód, gwiazd, gatunków zwierząt. Nie trzeba jednak wybierać się w inne szerokości geograficzne, nad którymi świecą konstelacje niewidoczne z ojczyzny i w których można spotkać egzotyczną faunę. Wystarczy przyjrzeć się dobrze ziemi rodzinnej, pokazującej się od nieznanej strony.

Uważny i kochający obserwator czyni stare rzeczy nowymi. Nie tylko odkrywa nieznane elementy świata, wsłuchuje się w jego rytm i poznaje go coraz głębiej, lecz także stwarza go po raz kolejny. Nieważne, czy ktoś już wcześniej poznał zatoki i ptaki. Dla każdego powstają na nowo, gdyż każdy widzi je trochę inaczej, nazywa je po swojemu po raz pierwszy – jak Adam w raju.

Prócz dogonienia horyzontu i przegonienia obłoków bohater poematu Gałczyńskiego stawia sobie inne trudne cele: chce uchwycić to wszystko rękami, / ucałować to wszystko ustami / i tak zajść, jak słońce zachodzi[4]. Cząstkę owego wszystkiego stanowią wyliczenia uroków mazurskiej przyrody – pełnej życia, błyszczącej, szemrzącej, powiewającej na wietrze. Poeta chce objąć piękno świata i wyrazić miłość wobec niego. To pełnia życia, po której zdobyciu już nic nie trzeba i można zajść jak słońce.

Jak zatopić się zupełnie we wdzięku natury, przeżywanym wśród radości rodzinno-przyjacielskiej? Przecież człowiek nie potrafi do końca pojąć ani tym bardziej wyrazić całego szczęścia i zachwytu, nawet pióro maczając w księżycu[5]. Mimo to bohater wytrwale próbuje opisać bliźnim swój apetyt na życie, choć zarówno apetyt, jak i życie zdecydowanie przekraczają możliwości jednostki.

Przedstawia się oczywiście w języku poezji. Gałczyński wybrał środki nieskomplikowane, ale zarazem jedne z najtrudniejszych: przejrzystość, jasność, śpiewność, sielankowość, zachwyt codziennymi drobiazgami. Pisze melodyjny poemat, pełen powtórzeń, anafor, paralelizmów, swoją rytmicznością jakby wyrażających harmonię wychwalanego świata.

Zielony Konstanty doprawia je poczuciem humoru i dystansem do rzeczywistości, które chronią dziecinny zachwyt przed naiwnością czy źle rozumianym patosem. Zatapia się w otaczającym go pięknie, pragnie zatrzymać czas pogody, ale nie boi się nawet przemijania i nie smuci się. Wpisuje się w idylliczną konwencję, cieszy się nią, traktuje do pewnego stopnia poważnie, lecz pamięta, że to konwencja – i tym również się cieszy.

Gałczyński docenia ją między innymi dlatego, że czuje się rzemieślnikiem, rozumianym jednak nie jako bezmyślny odtwórca pozbawiony inwencji, ale średniowieczny mistrz, artysta, który w przeciwieństwie do miłośników sztuki dla sztuki pragnie zachować więź z prozą życia i nie kryje, że dzięki pracy nie tylko wznosi się na wyżyny ducha, lecz także utrzymuje rodzinę.

Dlatego poecie zależało na przystępności i więzi z odbiorcą. Utrzymał kontakt z publicznością również w czasie stalinowskiej nocy, gdy wielu innych poetów milczało. Nie jest to jego zasługą: po trosze poszedł na kompromis z władzą, po trosze miał szczęście – terror nie może zniszczyć wszystkich, bo nie będzie miał kogo terroryzować. Trudno to również uznawać za wielką winę, gdyż Gałczyński, ukryty za groteską, żadnego ustroju nie traktował w pełni poważnie i pokpiwał z całego świata. Szczerze interesował się srebrną Natalią, leśniczówką Pranie, Kochanowskim i innymi Beethovenami.

Właśnie renesansowy poeta stał się patronem Kroniki olsztyńskiej: jej pierwsza i ostatnia część nawiązują do otwarcia Pieśni świętojańskiej o Sobótce. Oba utwory rozpoczyna określenie pory roku za pomocą zdania okolicznikowego czasu: w jednym to pełnia lata (wejście Słońca w znak Raka i zamilknięcie słowików), w drugim – jego koniec (wysychanie trzciny, dojrzewanie żołędzi). W obu mowa też o śpiewaniu pieśni przy ognisku.

Śpiew rzeczywiście złączył się z historią Kroniki olsztyńskiej, gdyż jej fragment XIX stał się piosenką żeglarską. Gałczyńskiemu udało się więc wejść pod strzechy, a nawet pod sosny Puszczy Piskiej i maszty na Śniardwach. Trudno powiedzieć, na ile udało mu się dogonić obłoki, ale na pewno osiągnął las na widnokręgu po drugiej stronie jeziora.


[1] M. Twain, Pamiętniki Adama i Ewy, tłum. T. Truszkowska, Wrocław 2000, s. 29.

[2] A. Mickiewicz, Dziadów część III, Warszawa, 1974, s. 50.

[3] K. I. Gałczyński, Kronika olsztyńska, w: tenże, Wybór poezji, opr. M. Wyka, Wrocław 1973, s. 224.

[4] Tamże, s. 219.

[5] Tamże, s. 222.


Polonistka i historyk sztuki. Stara się wierzyć w Prawdę, Dobro, Piękno. Kocha fiołki, koty i zachody słońca.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %