PrzeczytaliśmyRecenzje

Kramarz złych snów

Zrobiłem dla Ciebie garść drobiazgów, Stały Czytelniku; oto leżą przed Tobą w blasku księżyca. […] Wszystko, co widzisz, jest dziełem moich rąk i choć kocham wszystkie te rzeczy i każdą z osobna, chętnie je sprzedam, bo powstały specjalnie dla Ciebie. Jeśli chcesz, możesz je obejrzeć z bliska, ale ostrzegam, bądź ostrożny. Najlepsze z nich mają kły.[1]
Stephen King jest gawędziarzem, jakich mało. Co do tego miłośnicy jego prozy nigdy nie mieli wątpliwości (a i krytykom zdarza się to, choć niechętnie, przyznać), zaś najnowszy zbiór stanowi jedynie kolejne tego potwierdzenie. Zawiera on przy tym wszystkie najlepsze elementy poprzednich tomów opowiadań: napisany ze swadą, szczery wstęp, komentarze odautorskie do każdego tekstu – bezpośrednie zwierzenia literata, ale przede wszystkim tytułowe koszmary, mrożące krew w żyłach wizje króla grozy… tylko czy aby na pewno?

Zacznijmy jednak od początku. Nawet jeśli z pewną dozą krytycyzmu patrzy się na tendencję autora do umieszczania samego siebie w tkance opowieści (tym razem również nie udało mu się przed tym powstrzymać), jest coś szalenie ujmującego w sposobie, w jaki King zupełnie wprost nawiązuje kontakt ze swoimi fanami. Przez krótkie teksty towarzyszące właściwej beletrystyce przebija niezwykła komitywa, podczas lektury nieustannie da się odczuć, jak twórca niejako spoufala się z czytelnikiem. Pisarz jest w charakterystyczny dla siebie sposób otwarty: uchyla przed nami drzwi do swojej wyobraźni, ale od razu ostrzega przed możliwymi konsekwencjami myszkowania po jego bazarze złych snów. I słusznie, bo mimo siódmego krzyżyka na karku wciąż tworzy rzeczy z pazurem.

Tyle że, wbrew temu, co zapowiada tytuł, wcale nie horror oraz makabra dominują w tej pokaźnych rozmiarów książce. Amerykanin po raz kolejny daje natomiast dowód na to, że równie dobrze jak w domenie nocnych mar czuje się w rasowym dramacie. Czy to w niepokojącej opowieści o duchownym, który zapragnął przed śmiercią zakosztować słodyczy grzechu – choćby tylko odrobinę i za pośrednictwem osoby trzeciej – czy w zastanawiającej scenie autobusowej, której stał się świadkiem bohater innej krótkiej formy, trzymającej – wbrew oczekiwaniom – w napięciu historii o bejsbolu, czy wreszcie w relacji z nietypowego starcia bogatych i biednych… na fajerwerki; wszędzie udaje się Kingowi w wyśmienity sposób spleść ze sobą grozę bolesnej codzienności z niewymuszonym humorem (czarnym, ale zawsze). Sam zresztą stwierdza w pewnym momencie, że oba te zjawiska są niczym syjamscy bracia. Tworzy na dodatek scenki prawdziwie realistyczne w duchu, udowadniając, jak przenikliwym jest obserwatorem rzeczywistości i jak znakomicie wykorzystuje ten talent w swoim pisarstwie.

Podobnie ma się zresztą sytuacja w przypadku utworów bardziej typowych dla mistrza gatunku. Dzięki żywemu językowi, prawdziwie żartobliwemu, pełnemu udatnych stylizacji i smaczków kulturowych, odbiorca może choć na chwilę uwierzyć w bajania fantastycznego handlarza rozmaitościami, zawiesić niewiarę i dać się zaskoczyć, przestraszyć. Na tle całej reszty zdecydowanie wyróżniają się trzy teksty. Pierwszy, Wydma, daje nam konkluzję, która mimo swojej prostoty od razu mrozi krew w żyłach. Kolejny, zatytułowany Ur, to prawdziwa perełka, cofająca nas w czasie do początków ery czytników i pokazująca, co by się stało, gdyby dać człowiekowi dostęp do niezliczonych książek wydanych w alternatywnych wszechświatach, a także do paru innych przydatnych opcji. Trzecia opowieść, Nekrologi, rozprawia się bezwzględnie, a zarazem ze sporą dozą dystansu z fenomenem serwisów pokroju polskiego „Pudelka”, żerujących zachłannie na sensacji, niejednokrotnie przekraczających przy tym granice ludzkiej przyzwoitości. Oprócz tego (a także w ramach wyżej wzmiankowanych gawęd) twórca dzieli się z nami teorią o istnieniu kolorowych bożków bólu, które żywią się ludzkim cierpieniem, w interesujący sposób spekuluje na temat tego, jak mogłaby wyglądać Śmierć, dzieli się odrobiną poezji, a także puszcza oko do fanów – chociażby – cyklu Mroczna wieża.

Tematy interesujące Stephena Kinga nie zmieniły się zbytnio: wciąż zajmuje go kwestia ludzkiej niegodziwości, fenomen szaleństwa czy stopnia, w jakim nasze życie podlega niepodważalnym prawom przeznaczenia lub przypadku. A jednak, jak zawsze, udaje się mu podejść do tych zagadnień od innej strony, uchwycić je inaczej niż dotąd. Autor Bazaru złych snów nie sili się na moralizatorstwo ani nie stara się odkrywać przed nami uniwersalnych prawd. Chce po prostu dostarczyć nam (i sobie) możliwie najlepszą rozrywkę. Ma przy tym jednak do powiedzenia o wiele więcej niż w kilku ostatnich powieściach, czyni to też w o wiele skuteczniejszy sposób, sięgając nie tylko po gatunek, w którym zazwyczaj czuł się najlepiej (rzekłbym nawet, iż częściowe od niego odejście całkiem wychodzi mu na dobre). Warto zatem poszperać nieco w jego kramie literackich różności, nawet jeśli towary pisarza z Maine mogą nieco pokąsać nas w palce.    

autor: Stephen King

tytuł: Bazar złych snów

przekład: Tomasz Wilusz

wydawnictwo: Prószyński i S-ka

miejsce i rok wydania: Warszawa 2015

stron: 672

format: 142×202 mm

oprawa: miękka

[1] S. King, Bazar złych snów, Prószyński i S-ka, Warszawa 2015, s. 9 i 13.
Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %