Wywiady

Miasto, muzyka, (ko)miks – rozmowa z Marcinem „Flintem” Węcławkiem

Z Marcinem „Flintem” Węcławkiem o powstawaniu Dymu, współpracy z Pablopavo, muzyce i mieście rozmawia Magdalena Pawłowska.

Magdalena Pawłowska: Z Twojego biogramu zamieszczonego w Dymie można wyczytać, że zajmujesz się muzyką, kręcą Cię miejskie klimaty. A jakie masz doświadczenia komiksowe?

Marcin „Flint” Węcławek: Zacznijmy od tego, że u mnie w domu od początku komiks był obecny. Oczywiście w dużej mierze chodziło o takie rzeczy jak Kajko i Kokosz czy Tytus, Romek i A’Tomek, które wtedy gościły w wielu polskich rodzinach. Oprócz tego było sporo innych komiksów, na przykład historycznych czy z serii „Fantastyki”, te wszystkie Funky Kovale, Thorgale. I moja mama, i mój ojciec je czytali, w związku z czym komiks jako medium nie stanowił dla mnie niczego egzotycznego i dziwnego. Dochodziło do tego jeszcze to, że przyjaciółki mojej mamy wysyłały nam ze Stanów paczki z ciuchami, jedzeniem i tak dalej – takie były czasy. W tych przesyłkach potrafił się znaleźć także komiks Marvela, jakiś Hulk, jakieś tego typu cuda. W podstawówce niektóre sceny z komiksu Szninkiel rozbudzały moją wyobraźnię o wiele bardziej niż mało wyrafinowane magazyny pełne zdjęć, po kryjomu wsuwane nam przez starsze pokolenie do skrytki w świetlicowej łazience (śmiech). A potem mój ojciec prowadził biznes z osobami, które miały kiosk, i wszystko, co wydawało wydawnictwo TM-Semic, przechodziło przez moje ręce. Później nie śledziłem komiksu jakoś superwnikliwie, ale kiedy wychodziło Osiedle Swoboda w „Produkcie”, było to dla mnie bardzo ważne doświadczenie, takie na miarę Sprzedawców Kevina Smitha czy najważniejszych hiphopowych płyt. Do dziś marzy mi się spacer po Bydgoszczy – śladami płyty Oera, yassowców, a przede wszystkim po Szwederowie Śledzia [Michał „Śledziu” Śledziński – przyp. red.].

Wreszcie życie ułożyło się tak, że pracowaliśmy w redakcjach, w których panowała duża swoboda, jeśli chodzi o zakres działania w obrębie kultury. Czy to „Ślizg”, czy „Życie Warszawy” pozwalały nam coś o komiksie napisać – moi szefowie komiksy znali i cenili, choć jednemu bliżej było do Kaznodziei, a drugiemu do Black Hole. W „Życiu Warszawy” zamieszczano nawet cotygodniową recenzję online oprócz rzeczy, które szły na papier. W związku z tym spływały do nas publikacje od wszystkich wydawnictw: Timofa, Kultury Gniewu, Egmontu – to wszystko u nas było. Nadrabialiśmy braki w klasyce. Używam liczby mnogiej, bo moja była już żona Dominika też pisywała razem ze mną i komiks pozostawał jej bliski. Zresztą wydała własne dzieło Za furtką, udane w moim i nie tylko moim mniemaniu. Także komiks to jest medium dla mnie absolutnie naturalne, takie jak literatura, muzyka, film. Coś, co zawsze w moim życiu odgrywało jakąś rolę i bez czego trudno mówić o popkulturalnym obyciu.

Źródło grafiki: Kultura Gniewu

Ale od strony twórczej Dym to Twoje pierwsze doświadczenie komiksowe

Tak, tak. Kiedy Dominika postanowiła zrobić swój komiks, wjechało mi to na ambicję (śmiech). Zacząłem się zastanawiać, czy też bym umiał. Nie miałem jednak szczególnych kompetencji jako scenarzysta, rzemiosło zawsze górowało u mnie nad kreatywnością, więc w momencie gdy pojawiła się forma raczej dziennikarska, ale ubrana w komiksowe szaty, mogłem się na to porwać i mieć poczucie komfortu. Nawet kiedy przeprowadzałem wywiady, Marcin Podolec w bardzo wielu uczestniczył, a gdy przyszło już do tworzenia scenariusza, też był zawsze obok i o wszystkim wspólnie dyskutowaliśmy nocami. Po pierwsze – pozostałem poniekąd w swoim dziennikarskim żywiole, po drugie – współpracowałem z bardzo dobrym twórcą, który potrafił weryfikować na bieżąco wszystkie moje pomysły i dorzucać swoje, bo on zawsze wydaje się wiedzieć, co chce osiągnąć. Zupełnie naturalnie wywiązała się nić porozumienia, nie było żadnych szantaży, perswazji, kompromis przychodził nam niezwykle łatwo. Także to niby pierwszy krok na nowym terytorium, ale w sumie nie do końca takim nowym i w dodatku z dobrym kołem ratunkowym.

Jak w ogóle zaczęła się Twoja współpraca z Marcinem Podolcem? Znaliście się wcześniej?

Z Marcinem znaliśmy się dzięki temu, że światek komiksu nie jest wcale taki duży. Mieliśmy trochę wspólnych znajomych, uczestniczyliśmy w komiksowych wydarzeniach i gdzieś nasze drogi musiały się przeciąć. Mam wrażenie, że kontakt pojawił się, gdy Marcin zrobił Kapitana Sheera, a my w „Życiu Warszawy” recenzowaliśmy ten komiks. Marcin współpracował też z muzykami, którzy byli moimi znajomymi, chociaż to już działo się zdecydowanie później. Przede wszystkim dzięki obecności na Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi, Komiksowej Warszawie i tak dalej nie dało się Marcina nie poznać. Chociaż on ma zupełnie odmienne poczucie humoru ode mnie i jest innym człowiekiem, wolnym od całego tego blokerskiego wyszczekania, wiru melanżu, warszawskiej w gorącej wodzie kąpieli, to jednak nie mamy trudności z nadawaniem na tych samych falach. Ba, wyrobił się, pyskuje jak zły, sprowadzamy się nawzajem do pionu. Chciałbym mieć czasem trochę tego jego zbawiennego dystansu i zimnokrwistości (śmiech).

Co do początków współpracy: Marcin zwrócił się do mnie jeszcze przed Fugazi Music Club z pomysłem wywiadu graficznego z innym artystą, ale to nie wypaliło – odbiliśmy się od muru managementu, kontakt nie rokował na przyszłość, nie było zupełnie chemii. W pewnym momencie zalajkowaliśmy na fanpejdżu Pablopavo ten sam status i wtedy nam się zgadało, że obaj cenimy sobie twórczość tego pana i że może coś byśmy z tym zrobili. I już potem poszło. Chcieliśmy napisać o tym w komiksie, ale mój kumpel uświadomił mi, że to zbyt frajerska anegdota, żeby ją w ten sposób upamiętniać. Miał rację! (śmiech)

Jak wyglądał sam proces powstawania komiksu? Bo, jak mówiłeś, była to robota nie tyle scenariuszowa, ile dziennikarska. Zbieranie materiału opierało się głównie na wywiadach? W przedmowie do Dymu wspominacie też o wędrówkach po Warszawie, słuchaniu piosenek i łączeniu tego w całość.

Rzeczywiście zaczęło się od wielu, wielu godzin przegadanych z Pawłem, którego znałem od początku Vavamuffin dzięki temu, że Warszawa jest mniejszym miastem, niż to się może wydawać, a także dzięki kilku sytuacjom towarzyskim i wspólnym znajomym. Więc najpierw naprawdę dużo gadaliśmy i im więcej mijało czasu, tym bardziej miałem w głowie wizję, o co powinienem dalej pytać, ale nie mogę powiedzieć, żeby to był jakikolwiek zarys scenariusza. Potem, w miarę jak w ciągu wielu miesięcy udało się zgromadzić ten ogrom wywiadów, Marcin znalazł kolegę, który pomógł nam to przepisać. Uczciwie przeczytaliśmy sobie cały materiał, grubaśny plik papierzysk, i pozaznaczaliśmy bloki tekstów, które nam się spodobały. Zaczęliśmy je układać w odpowiedniej kolejności, przetykając utworami Pablopavo. To było absolutnie fenomenalne, że wszystko zaczęło się naturalnie ze sobą kleić. Paweł to na tyle autentyczny i harmonijnie rozwijający się twórca (mimo tego, że ten rozwój podąża w kierunkach naprawdę egzotycznych, biorąc pod uwagę środowisko, z którego Paweł się wywodzi), że po prostu taki jest w rozmowie, jaki jest w utworach. Dlatego wszystko może się tak bezproblemowo przenikać. I to okazało się najfajniejsze – brak sztywnych konspektów.

Źródło grafiki: Kultura Gniewu

Oczywiście miałem swoje urojenia, które wynikały z naczytania się Scotta McClouda, i chciałem się wykazać przed Marcinem, że niby też coś wiem… Ale Marcin jest mimo młodego wieku bardzo doświadczony – trudno mi znaleźć kogoś, kogo rozwój kariery Marcina nie wpędziłby w kompleksy – i w związku z tym naprawdę sprawnie to polepiliśmy. Kiedy powstał szkielet, poczyniliśmy uzupełnienia, niewielkie zresztą. Może szkoda, że nie większe – mnie się marzył ten komiks o sto stron dłuższy. Ale Marcinowi by wtedy odpadła ręka i wątpię, czy starczyłoby mu cierpliwości. Ostatecznie z fajnych nasiadówek, z mojego jeżdżenia po pracy na jeden, dwa dni do Łodzi – po prostu wyszedł Dym. Kurczę, chciałbym, żeby wszystko tak w życiu naturalnie, harmonijnie wypływało mimochodem, bo zazwyczaj raczej rodzi się w bólach, cztery kace i siedem sesji użalania się nad sobą później.

Wyszło Wam świetnie. Nie widać w zasadzie ani wywiadu, ani biografii w tym komiksie, tylko opowieść, świetną historię. Ja wcześniej nie słuchałam Pablopavo, nie znam się wybitnie na muzyce, ale Dym jako twór artystyczny broni się sam jako ogromnie ciekawy.

Wiesz, z muzyką Pablopavo jest tak, że środek ciężkości zostaje bardzo przesunięty na teksty. On ma hiphopowe podejście do tematu, które polega na tym, że tak jak komiks jest medium spomiędzy światów – trochę książką, trochę filmem, trochę nie wiadomo czym – tak samo hip-hop jest gdzieś w połowie muzyką, w połowie poezją (nie mam tutaj na myśli Stepów akermańskich, tylko bardziej współczesne formy, i zaznaczam, że poezja nie zawsze musi być dobra). Dlatego tekstowość, liryzm sporo ułatwiały nam w pracy. W końcu wyszło tak jak w słynnym zdaniu, że pisanie o muzyce to jak tańczenie o architekturze, więc muzyki w warstwie tekstowej komiksu jest niewiele. To bardziej Marcin oddawał ją rysunkami, wszedł w dialog z utworami. Zderzenie wrażliwości i w ogóle. Mam nadzieję, że któryś z krytyków skupi się trochę na tym właśnie aspekcie.

A co do uniwersalnej historii, to już czytałem recenzję, z której wyciągnę wnioski na przyszłość, bo dowiedziałem się, że Dym jest zbyt asekurancki dziennikarsko. To moja wina – nie lubię napastliwego, drapieżnego dziennikarstwa, lubię harmonijnie toczące się rozmowy, w których zostaje miejsce na niuanse, a tekst ma swój flow. Ponoć jest też zbyt zwyczajny. Ale dla mnie urok tej historii tkwi również w tym, że Pablopavo to zwykły facet z osiedla, którego wrażliwość rozbudziła się pod wpływem odpowiednich bodźców. I przez to, że jest trochę takim Everymanem, pokazujemy uniwersalną historię, z którą można się utożsamić. Pablopavo nie jest przegięty w swoich anegdotach, pozostaje więc autentyczny. Na tle jego opowieści można pokazać troszkę rzeczy w głębi, chociażby Warszawę lat dziewięćdziesiątych, kiedy to istniał fatalny polski pop, rodził się hip-hop, pokazały się problemy heroinowe, metamorfoza ustrojowa była w toku i do tego szalał dziki kapitalizm – to wszystko stanowi pamiątkę określonych czasów. Sama historia wydaje mi się ludzka, z naturalnymi wątpliwościami, które przychodzą Pawłowi do głowy. Jako dziennikarz znam paru artystów, paru fajnych ludzi w branży, ale kogoś tak niezachłyśniętego sobą, tak normalnego w sposób nieudawany (bo wystudiowana normalność też już zaczyna być pozą) trudno znaleźć. Dlatego sam Pablopavo, gdy przeczytał w „Polityce”, że Dym to biografia, lekko się zirytował. On nie poszedłby na coś takiego jak zwykła biografia, więc fajnie, że to podkreśliłaś. Paweł uważa, że jest za młody, że jeszcze za wcześnie. On ma na to w sobie zbyt wiele skromności. Natomiast był w stanie przystać na taką formę, gdzie proza i anegdoty przenikają się z liryzmem piosenek i abstrakcją wyrysowaną przez Podolca.

Źródło grafiki: Kultura Gniewu

A jak Ty się czułeś, widząc komiksową wersję siebie?

Ojej, na szczęście wyglądam już troszkę inaczej. Niech to działa jako przestroga przed tym, do jakiego stanu prowadzi tryb życia dziennikarza-freelancera w Polsce, z dziećmi w domu, kobietą zbyt ugodową, żeby spróbować sprowadzić cię do pionu i brakiem dyscypliny na stałe wpisanym w koszmarnie chaotyczną osobowość.

Ja miałem to szczęście, że jeszcze w „Ślizgu” rysunek do felietonu sporządził mi Marek Oleksicki – totalny mistrz, zwłaszcza jeśli chodzi o kreskę bliższą realizmowi. Jest niesamowicie pieczołowity i wtedy miałem dużą podjarkę. Teraz też mam, chociaż wolałbym, żeby Marcin raczej narysował mnie w obecnej formie, i nie wiem, czy nie poproszę go o to, jak już mu ręka odpocznie. A zresztą on jest już przy kolejnych projektach. Niewiarygodne, jak tak młody facet potrafi tyle osiągnąć kosztem wielu wyrzeczeń. To jest typ, który jednego tygodnia może być w Korei, drugiego – we Francji. Wydają go na świecie, zgarnia nagrody jedna za drugą. Nie robi to na nim najmniejszego wrażenia, nie traci czasu na modne kluby, wciąganie dziwnych proszków – po prostu naprawdę koncentruje się na prowadzeniu swojej kariery w odpowiedni sposób. Jestem pod niesamowitym wrażeniem, bo jak sobie przypomnę, co ja robiłem w jego wieku, to robiłem bardzo wiele, żeby niczego w życiu nie osiągnąć. Zresztą jak ludzie tacy jak ja mają cokolwiek w życiu osiągnąć, gdy planetę zaludniają tacy ludzie jak on? (śmiech). Kurde.  To są inne czasy, talent nie wystarczy, musi iść za tym pracowitość, dyscyplina. Marcin to wie.

Miałeś jakiś wpływ na stronę graficzną komiksu, jakieś własne podpowiedzi? Czy całkiem zostawiłeś to Marcinowi?

Po pierwsze – widziałem, jak zostało narysowane Fugazi Music Club, i podobało mi się. W ogóle ten komiks zrobił na mnie duże wrażenie, zwłaszcza graficznie, bo dziennikarsko miałem kilka zastrzeżeń. Wiem, o co chodziło Marcinowi, chciał mieć krwistą, jednoosobową narrację, ale ja bym na pewno nie puścił tego samopas pod względem liczby źródeł. To jednak nie biografia Czapskiego, chodzi o fenomen klubu, więc warto by było zrównoważyć niektóre zarzuty, kiedy to rozmówca popłynął, gdy wytykał palcem konkretne osoby, i ulżył sobie, bo ulał żółci. Natomiast graficznie było absolutnie bezbłędnie i prosiłem tylko o to, żeby Dym został narysowany równie fajnie. Widziałem, jak kreska Podolca ewoluuje. Pablopavo coraz bardziej zaczynał przypominać Pablopavo, choć Marcin początkowo narzekał, że trudno go narysować, bo jest mało charakterystyczny. Ale wynalazł sobie atrybuty i koniec końców się udało. Zdarzały się plansze, które mi się nie podobały. Zgłaszałem to Marcinowi – początkowo się obruszał, duma twórcza dawała znać o sobie, ale mieliśmy moment przerwy i potem widziałem, że bez gadania przerysowuje te plansze do skutku. Dziewięćdziesiąt osiem procent jego pracy od razu robiło na mnie bardzo duże wrażenie. Zresztą po pierwszych dwudziestu stronach przestał mi pokazywać, co rysuje, i potem dostałem już niemal gotowy komiks, bliski finalnej postaci. Byłem zachwycony momentami odejścia od kreski, którą zazwyczaj stosuje w Dymie – na przykład scenami moskiewskimi narzucającymi ekspresjonistyczne skojarzenia. Wydaje mi się, że Marcin to numer jeden, jeżeli chodzi o potencjał komiksowy w Polsce. To gość na tyle dobry w swoim fachu, że trzeba mieć sporo złej woli, żeby przyczepić się do warstwy graficznej jego komiksów. Może nie pozostaję bezkrytyczny, bo scenariuszowo różnie bywało – jeśli jesteś komiksowym ekspertem takim jak Podolec, to będziesz jak ognia wystrzegał się łopatologii, szedł w bardziej wyrafinowaną „reżyserię”, skróty myślowe nie do końca czytelne dla laików, co może prowadzić do pewnego hermetyzmu i sztuki dla sztuki – ale przyznam, że Fugazi Music Club czy Czasem to rzeczy, które bardzo mi przypasowały. Wiedziałem, czego mogę oczekiwać, i wiedziałem, że dostanę coś dobrego.

Źródło grafiki: Kultura Gniewu

A jak to jest z tym gatunkiem – wywiad graficzny chyba nie pojawia się na rynku wydawniczym zbyt często?

Zanim usiedliśmy do Dymu, poczytałem trochę takich tworów. Komiks reportażowy, czy to Sacca, czy Delisle’a, też jest podszyty dziennikarskim fachem. Z drugiej strony mam biografię Johnny’ego Casha, która co prawda mocno dubluje się z filmem, ale czytałem ją z przyjemnością. Mam też bitników w takiej formie – w środowisku narzekano na jego przegadanie, ale dla mnie jest okej. Nie miałem więc do czynienia z gatunkiem, która mnie jakoś specjalnie zdziwił. To na pewno coś naturalnego dla Marcina po Fugazi Music Club. Natomiast bardzo mi się podoba, że narracja w Dymie pochodzi w całości od Pablopavo. My dokonaliśmy tylko kilku czujnych operacji „kopiuj – wklej” z wywiadów, poprzycinaliśmy, wykończyliśmy pilniczkiem. Komiks podfabularyzowany, komiks z akcją byłby dla mnie ogromnym wyzwaniem, które mogłoby mnie przerosnąć. Nawet gdyby Marcin mnie bardzo pilnował.

Jak wyglądały same rozmowy z Pablopavo? Rozmawialiście jakoś inaczej, wiedząc, że to wywiad na potrzeby komiksu?

Dobrze się znam z Pawłem. Do tego stopnia, że gdy widział biednego freelancera, to bez gadania szedł i kupował mi piwo. Przeprowadziliśmy wiele sympatycznych rozmów już przedtem, i to bardzo różnych – od reportaży miejskich, kiedy to mówił o swoich ulubionych miejscówkach, po wywiady w większym gronie z Vavamuffin. Wiadomo, jeśli pozytywnie recenzujesz jakiegoś artystę i on jest w stanie przeczytać, że rozumiesz jego intencje, to buduje się taki pomost umożliwiający zbliżenie się do siebie. Na drugim biegunie mamy oczywiście sytuację, w której zaczynasz krytykować artystę i spotykasz się ze świętym oburzeniem. Życie dziennikarza czy krytyka to sinusoida – jest chwalony, kiedy chwali, jest mieszany z błotem, kiedy krytykuje, i tak w kółko. Z Pawłem łączyło nas to, że w Polsce powstał jakiś dziwny hejt na reggae, a ja nigdy nie uważałem, że to obciachowa muzyka – zawsze umiałem w niej odnaleźć wiele bliskich mi emocji. Byłem od początku przy wybuchu drugiej fali polskiego reggae, czyli w czasie debiutów EastWest Rockers czy Vavamuffin i paru innych zespołów, pisałem o tym w czasach „Ślizgu”, więc Paweł musiał się wtedy przewinąć w moim życiu. Jemu z kolei w pewnym okresie bliski okazał się hip hop, który dla mnie wtedy był wszystkim. Przeprowadziliśmy ileś tam rozmów o tym. W końcu doszło do tego, że gdy się rozwodziłem, Paweł był takim gościem, który zaprosił mnie na wódkę – to jest ten poziom zażyłości, choć nie ośmieliłem się zaproszenia przyjąć. Pablopavo to już osoba, której nie potrafiłbym obiektywnie zrecenzować, bo wyszliśmy poza relację dziennikarz – artysta. Nie waflujemy się nawzajem i nie jest tak, że widzimy się cztery razy w tygodniu, nie przesadzałbym, że to od razu przyjaźń, ale zdecydowanie mamy koleżeńską relację. Dla mnie bardzo inspirującą.

Źródło grafiki: Kultura Gniewu

Coś jeszcze Cię cieszyło podczas pracy nad Dymem?

Tak, zdecydowanie. Spacery po Warszawie, ukierunkowane na zapoznanie się z terenami ważnymi dla Pablopavo. Nawet gdy nie maszerowaliśmy z Marcinem, który ma naprawdę mało czasu i mieszka gdzie indziej, to ja wykorzystywałem tę okazję i wychodziłem w miasto z poczuciem, że jestem w pracy. Szukałem okazji, żeby się powłóczyć po ukochanym mieście, miałem alibi sam dla siebie. Fotografowałem kładki i podwórka na Stegnach. Bo to, co pojawia się w komiksie chociażby jako napis na murze, nie bierze się z przypadku. Nie ze wszystkiego Marcin skorzystał, ale wyrysował na przykład autentyczną cerkiew z Woli. Gdybym mógł jedną rzecz do Dymu dodać, byłby to na pewno rozdział grochowski, tam też pospacerowaliśmy solidnie. Kamienice stanowiłyby przeciwwagę dla bloków, przybyłoby soczystych anegdot. Swoją drogą, jest tam niesamowity tor kolarski – zapuszczony i pełen żuli. Nawet trochę obawialiśmy się wyjąć telefony, żeby to miejsce sfotografować. Niezwykle klimatyczna miejscówka. Poszedłem też na Powiśle, aby zrobić zdjęcia tego, co zostało z „zagłębia kulturalnego” na Dobrej, gdzie była Jadłodajnia Filozoficzna, Aurora – kluby, w których miałem jeszcze okazję bywać. To się ostatecznie nie znalazło w komiksie. Marcin ma taką jazdę, żeby nie być przesadnie dosłownym, woli pójść czasem w abstrakcję, uciec od przedstawienia wiernej pocztówki tego, o czym się w danej chwili w komiksie mówi. Tak czy siak, każdy, kto mieszka lub był na Stegnach – chociaż nie ma zbyt wielu powodów, żeby się tam wybierać (no, teraz już są) – odnajdzie się w tym, co Marcin wyrysował. Warszawa, która pozostaje jedną z moich największych miłości, na pewno wsiąkła mocno w nasz komiks. Mam nadzieję, że Podolec już zawsze będzie patrzeć na nią inaczej.

Recenzja Dymu do przeczytania tutaj.
Żyje życiem fabularnym prosto z kart literatury i komiksu, prosto z ekranu kina i telewizji. Przeżywa przygody z psią towarzyszką, rozkoszuje się dziełami wegetariańskiej sztuki kulinarnej, podnieca osiągnięciami nauki, inspiruje popkulturą. Kolekcjonuje odłamki i bibeloty rzeczywistości. Udziela się recenzencko na instagramowym koncie @w_porzadku_rzeczy.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %