Pańszczyznę Dickensowi!!!
Książka ta, wydana po raz pierwszy w roku 1853, od razu spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem. Losy Esthery Summerson znalazły się na językach nie tylko każdego, kto liczył się wtedy w świecie literackim, lecz także zwykłych czytelników. Młoda kobieta, która nigdy nie zaznała ciepła i miłości bliźniego, doświadcza gwałtownej odmiany losu. Nagle doceniana i potrzebna, rozkwita, promienieje i zaczyna zwracać uwagę innych swoją prostolinijnością, połączoną z czystym sercem i pracowitością. Życie prowadzi ją nową, całkiem obcą, ale i ekscytującą ścieżką.
Nawet gdyby Dickens napisał Samotnię jedynie jako historię tej młodej kobiety, byłaby to piękna powieść niezwykle przypominająca swoim nastrojem dzieła Jane Austen. Przemawia za tym doskonałe poczucie humoru oraz umiejętność opisywania najprostszych rzeczy w sposób błyskotliwy i intrygujący. Jednak to, co stanowi o geniuszu Dickensa, to właśnie wielowątkowość i zagadnienia omówione w Samotni. Na 1300 stronach (w wydaniu Zysku i S-ki z 2018 roku) pisarz maluje sugestywny portret znanego mu angielskiego społeczeństwa.
Mamy tu do czynienia z fantastyczną różnorodnością ciżby ludzkiej od bogaczy do biednych, od dżentelmenów do prostaków i wreszcie od ludzi pracowitych do pasożytów. I o dziwo, grupy te mieszają się ze sobą i tworzą festiwalową kolorystykę, dziwaczną, ale spójną. Postaci, tak żywo zbudowane przez Dickensa, nie pozwalają nam na jedynie pozytywne lub też jedynie negatywne nastawienie do nich. Pisarz wprawdzie buduje charaktery bohaterów pobocznych w sposób bardzo prosty, gdyż nadaje im jedną dominującą cechę, która definiuje ich jako ludzi i wpływa znacząco na kształt całego ich życia. Robi jednak to tak, że czytelnik podczas lektury przeżywa skrajne emocje: waha się między sympatią i antypatią.
Jedną z najbardziej dziwacznych postaci jest przyjaciel pana Samotni, pan Skimpole. Osobistość ta odznacza się manierami niedającymi się porównać z żadnymi innymi, stanowi przykład dżentelmena, którego rąk nigdy nie zbrukała praca. I chociaż ma on rodzinę: żonę i dzieci, nie czuje za nich żadnej odpowiedzialności. Nie czuje zresztą nawet odpowiedzialności za samego siebie. Całe dnie spędza na zbytkownych rozrywkach i korzysta z dobrego serca gospodarza Samotni. To persona wielce dystyngowana, niezniżająca się do rozważań nad rzeczami tak moralnie niskimi jak pieniądze. Z drugiej strony, gdy przychodzi do płacenia, tłumaczy między innymi, iż on się na pieniądzach nie zna i wymaganie od niego, by płacił swoje rachunki, jest okrucieństwem lub też zwyczajnie brakiem dobrego wychowania, albowiem on jest jedynie dzieckiem w dorosłej postaci, niemalże ofiarą tego, co zwiemy czasem, który posrebrzył mu włosy, ale nie obdarzył zaradnością.
Właśnie pan Skimpole wywoływał we mnie najbardziej skrajne uczucia podczas lektury: w jednej chwili – śmiech, w drugiej – szyderstwo. Najpierw wprawiał mnie w dobry humor po to, żeby po chwili spowodować wybuch złości. Nie wydaje mi się, żebym przesadziła, jeśli stwierdzę, że takiej postaci w literaturze światowej jeszcze nie poznałam i pewnie długo jeszcze nie będę miała ku temu okazji. Mimo iż opisany dżentelmen należy do barwniejszych bohaterów pobocznych w książce, to jest nie jedynym, ale wręcz jednym z dziesiątków. I choć pan Skimpole to mój ulubieniec, zawdzięczam Dickensowi znacznie więcej wzruszeń niż tylko emocje związane z ową personą. Równie często śmiałam się, co irytowałam postawą wielu bohaterów Samotni.
Najwięcej krwi napsuły mi postaci kobiece, stanowiące główne źródło informacji dla czytelnika na temat kształtu ówczesnej dobroczynności. Poznajemy zatem matkę i panią domu, która ignoruje swoje obowiązki wobec dzieci i męża, gdyż ma na względzie tylko i wyłącznie dobro odległej Afryki. Pani Jellyby jest jednym ze sposobów Dickensa na skrytykowanie bezmyślnej filantropii, chęci pokazania się w społeczeństwie jako osoba wielkoduszna i wielce zajęta. Całość jej dokonań oczywiście przynosi rodzinę ujmę, ponieważ sąsiedzi doskonale wiedzą, że kobieta zaniedbuje dzieci i gospodarstwo.
Postacią równie ciekawą jest Pani Pardiggle. Dama ta uwielbia działalność społeczną, polegającą głównie na zmuszaniu swoich pociech do oddawania kieszonkowego na rzecz jakiejś sprawy, następnie upajania się myśleniem o tym i chwaleniu się wszystkim mniej lub bardziej zainteresowanym. Bohaterka popiera oczywiście działalność pani Jellyby, ale uważa, że dobroczynność powinna zaczynać się we własnym kraju. W związku z tym codziennie dokonuje rzeczy według niej niewyobrażalnie wspaniałych, a według biednych, którym te przysługi wyświadcza, całkiem zbędnych. Krąży od domu do domu, starając się prowadzić ewangelizację wśród biednych, niemających co włożyć do buzi. W tym czasie natomiast Esthera niesie pomoc rzeczywistą w postaci pracy u podstaw.
Jeśli myślicie, że to wszystko, nie możecie mylić się bardziej. Zdaje się, że wymyślanie oryginalnych i barwnych postaci stanowiło główną rozrywkę Dickensa w długie, deszczowe angielskie wieczory. Rozpiętość charakterów, upodobań i dziwactw jest tak wielka, że Samotnia nie nudzi się ani przez chwilę, a każda kolejna strona niezmiennie zadziwia. Mamy tu zatem awanturników, pijaków, morderców, źle prowadzące się damy, a także zagubionych młodzieńców i ludzi skupionych głównie na pieniądzach. Z jednej strony poznajemy staruszkę u schyłku życia, która straciła ostatnie lata na ciągnący się przez dekady proces, z drugiej zaś jesteśmy świadkami narodzin i śmierci niemowląt. Widzimy życie i jego koniec, miłość i nienawiść, poczucie obowiązku i straty, niechęć oraz afekty tak silne, że aż niewyobrażalne.
W czym tkwi geniusz Dickensa? Przede wszystkim w szczegółach. Każda scena, każde zdanie sprawiają wrażenie, jakby były pisane oddzielnie, same dla siebie. Zupełnie jakby musiały w pojedynkę stać się dziełem sztuki niepodzielnie panującym w królestwie literatury. Ja koronę już Dickensowi założyłam. Zdejmiecie ją, czy razem ze mną będziecie odrabiać pańszczyznę w jego królestwie?