Smedry Wars, epizod IV: Nowa bez-nadzieja
Słowa, słowa,
słowa. Cóż mogą, cóż mogą, Smedry? Alcatraz Wielki i Gupliwy[1]
powraca! A wraz z nim dzikie i dziwaczne, brawurowe i bezsensowne, szalone i
straszliwie porywające perypetie jego oraz zwariowanej zgrai jego dobrodusznych
druhów! Kosmiczne wojaże, epickie walki z zaklętymi półkałamarnicami, półwombatami ninja, akademickie objaśnienia oryginalnego
nalhallańskiego alfabetu i liter pochodzących od logogramów starożytnej odmiany
kabafluńskiego. Wszystkiego tego i o wiele, wiele więcej nie znajdziecie w tej
rozśmieszającej do rozpuku książce, czwartej z kolei, która już nawet nie
przełamuje czwartej (hehe) ściany, tylko obraca ją w perzynę!
Dobra, a teraz, skoro
już przelałem całą moją ekscytację w ten krótki wstęp, mogę zupełnie
obiektywnie oraz spokojnie opowiedzieć wam o kolejnym rozdziale mitomańskiej
pseudobiografii rzekomego ciszlandzkiego bohatera, niesławnego psuja, Alcatraza
Smedry’ego. W dużym skrócie Zakon rozbitej
soczewki to książka bardzo nudna, bo opowiada o wojnie, walkach, wybuchach,
wielkich robotach, wielkich motylach ze szkła (uwłaczających wszelkiej
męskości), wielkich tarapatach, wielkiej odwadze/gupocie, a także wielkim szczęściu.
Czyż można sobie wyobrazić mniej zajmującą mieszankę? I te wszystkie kulturowe
aluzje, żarty (do)słowne, humor sytuacyjny. A nieznośnie niespieszny wątek
romantyczny? Ech, szkoda pisać.Trzynastoletni chłopak,
uzbrojony w m.in. promienną, zaraźliwie pogodną osobowość i śliczny kwiatek we
włosach (nie swoje zresztą) czy wybuchowe pluszowe misie, znowu miesza, psuje,
komplikuje, ucieka i pakuje się w tarapaty. Nauczyłby się wreszcie po tylu
setkach stron, ale gdzieżby tam! Tym razem zamiast siedzieć w swoim bezpiecznym
zamku i zwyczajnie odpocząć wtyka nos w sprawy konfliktu na linii Bibliotekarze –
prostoduszne plemię Mokian. Przy okazji odkrywa niesamowicie mroczny sekret,
zawiązuje zaskakujący sojusz, nie mówiąc o tym, że uwalnia coś bardzo groźnego.
Kto by chciał czytać o przygodach tak nieodpowiedzialnego, gupiego
protagonisty? Na pewno nie wy, prawda?A kysz! Recenzent
bardzo przeprasza, ale w jego tekst ponownie wmieszał się sam autor tych
fabularyzowanych wspomnień, wciąż usilnie próbujący zniechęcić nowych czytelników
do lektury. W rzeczywistości kolejna odsłona tej humorystycznej serii dla
młodzieży w najmniejszym stopniu nie odbiega poziomem od poprzednich (pozostaje
liczyć, że ostatni, piąty tom utrzyma tę chwalebną tendencję). To wciąż skrząca
się humorem, pełna dystansu do samej siebie opowieść, którą dosłownie się
połyka. I chociaż trudno w to uwierzyć, Brandatraz Smedryson posunął jej
metafikcyjny charakter jeszcze dalej, tak że zauważają go teraz nawet same
postacie. We właściwy tekst wpleciono: okładkę książki (tak, tak, naprawdę), przypadkową
numerację rozdziałów (nie zawsze w postaci cyfry), parafrazy oraz cytaty z
Szekspira (czego i sam postanowiłem spróbować w tejże recenzji), autnetyczne
wyjątki z historii, wykrzyknienia spowodowane pojawieniem się na nodze
kronikarza pająka, niebezpieczne dialogi… Listę można by dalej ciągnąć. Zdaje
się, że do wyczerpania pomysłów wciąż daleko. Otrzymujemy dalszy wgląd w
tajniki pracy pisarza, dowiadujemy więcej o powiązaniach religii z gastronomią
(względnie wybuchającymi wymiotami), poznajemy mechanizmy zmian językowych, uczymy
się, co robić, by uchodzić za bardzo mądrego (wskazówka: najlepiej nie robić
tego, co Alcatraz) czy jak zostać królem. Chociaż w sumie z tym ostatnim wiąże
się chyba nieco za dużo zachodu. Nie znajduje spokoju głowa, która nosi koronę
itp. Cytując Czyngis-hana, „Zaremdaa, en ajil shall mea baina”[2].Świat wykreowany przez
Smedrysona zaludniają kolejne przedziwne indywidualności. Dotychczasowe
dramatis personae wzbogaciły się o takie kwiatki jak Aydee Ecks, której
antytalent do matematyki potrafi zmieniać nienaruszalne, zdałoby się, prawa, doradca
Wink, trafiony granatem dysharmonicznym i udzielający dobrych rad, ale nie w
kwestiach bieżących, tudzież Angola Dartmoor, królewska do tego stopnia, że nie
jest w stanie wyrażać się normalnie (z czym całkowicie się identyfikuję swoją
drogą). Zastanawiacie się, dlaczego użyłem słowa „kwiatki”? To w hołdzie
mokiańskiej profesji floralingwistów, czyli ludzi posługujących się wszelkimi
roślinnymi dialektami (kwiecistymi, rzecz jasna). Nie mogłem inaczej wcisnąć ich
do tej recenzji, wybaczcie.I oczywiście można by
utyskiwać na ponownie mało estetyczną ilustrację na okładce (te w środku
tradycyjnie bardzo zgrabnie dopełniają całości) czy przekład niektórych żartów
słownych, ale doprawdy pan Jacek Drewnowski nie miał łatwego zadania (mówię to
jako tłumacz z powołania). Są to zresztą jedynie detale, bo przecież
najbardziej liczy się to, co w środku (chyba że mamy do czynienia z ładnie
wydanym, ale nudnym katalogiem sztuki albo niemieckojęzyczną encyklopedią w
skórzanej oprawie z tłoczonym złotym tytułem), i same starania, nieprawdaż?A zatem razem z naszym
bohaterem zmierzamy już najwyraźniej prosto ku ostatecznej rozgrywce. Naprawdę
zaintrygować może nowy status quo i zapowiedź kolejnej ekscytującej przygody,
ale z drugiej strony żal, że równie zajmująca oraz zabawna saga dobiega
nieuchronnego końca. Choć w sumie może to i lepiej, żeby zakończyła się w
chwili, kiedy utrzymuje wysoki poziom. Jeśli jeszcze po nią nie sięgnęliście,
to czas najwyższy, każdemu należy się odrobina rewelacyjnej rozrywki i rozkosznego
rechotu, które macie tutaj gwarantowane. Tyle ode mnie. Reszta jest milczeniem.
autor: Brandatraz Smedryson
tytuł: Alcatraz kontra Bibliotekarze #4. Zakon Rozbitej Soczewki
tłumaczenie: Jacek Drewnowski
wydawnictwo: IUVI
miejsce i rok wydania: Kraków 2018
stron: 288
format: 137×
206 mm
oprawa: miękka
[1] Co definiujemy jako „poziom gupoty wymagany do czytania czwartego tomu serii bez znajomości trzech poprzednich”.
[2] Myśleliście, że to przetłumaczę? Lenie! Zajrzyjcie lepiej do książki.