Kultura w dymkach

Superenergia na małym i dużym ekranie

W komiksowym świecie znajdziemy wielu superbohaterów, którzy uzyskali swoje moce wskutek kontaktu z jakimś rodzajem energii. Różnie bywa natomiast z ich obecnością w kinie i telewizji. Zazwyczaj pozostają w cieniu tych bardziej popularnych herosów, a ich droga na ekrany okazuje się czasem cokolwiek burzliwa. Postanowiłem skupić się na sześciu przykładach wspomnianego zjawiska: czterech szczególnych przypadkach tego rodzaju, jednym najbardziej (ogólnie rzecz biorąc) rozpoznawalnym oraz jednym nieco odmiennym od reszty, ale przez to chyba nawet bardziej wartym uwagi.  
Przypadek 1. Czworo wspaniałych

Niebawem (w lipcu) do kin po raz trzeci (powstały łącznie cztery filmy, ale o tym zaraz) zawitają byli marvelowscy nestorzy – członkowie Fantastycznej Czwórki – i wydarzenie to budzi wśród fanów spore emocje, niestety nieszczególnie pozytywne. Zmiany w kanonie, młody aktor grający Stwora, czarnoskóry odtwórca roli Ludzkiej Pochodni – oto główne kontrowersje, które wzbudza obraz już przed premierą. Sam zwiastun nie zachwyca, a długi czas powstawania całego filmu również nie wróży projektowi zbyt dobrze.

Z początku rzecz wyglądała naprawdę obiecująco: oto mamy pierwszy tytuł poświęcony drużynie superbohaterów (i pierwszą tego rodzaju współpracę duetu Stan Lee – Jack Kirby) nieukrywających swoich tożsamości (sic!), która na dodatek stanowi bardziej rodzinę – nieco dysfunkcyjną, ale zawsze – niż zwykły zespół. Co więcej, na jego łamach wprowadzeni zostają chociażby Galactus czy Srebrny Surfer, którzy namieszają potem w całym uniwersum. Przygody wielkiej Czwórki nie wybiły się jednak w telewizji: powstały cztery seriale animowane, pierwszy stworzony przez słynne studio Hanna-Barbera (tego od Flinstonów), przy czym żaden nie wypracował sobie statusu kultowego ani nie zagościł długo na antenie. Co więcej, w 1994 roku zaczęły się pierwsze awantury o prawa autorskie. Wytwórnia Constantin Film, odpowiedzialna także za kolejne próby ekranizacji – także tą najnowszą, stworzyła produkcję, który nigdy nie trafi na ekrany (pomimo solidnej kampanii promocyjnej), i zrobiła to tylko po to, aby w przyszłości móc wykorzystać postaci z komiksu. Budżet był niski, a obsada nie miała o niczym pojęcia. I chyba tak można by scharakteryzować także kolejne dwa filmy: jako przeciętne, niezapadające w pamięć, ginące pośród innych, bardziej udanych ekranizacji. Ale jakimś cudem ich twórcom i tak udało się zarobić dzięki nim zaskakująco dużo pieniędzy. Ciekawostką wartą przytoczenia jest występ Chrisa Evansa (Kapitana Ameryki, nie inaczej) w roli Ludzkiej Pochodni.

Obecne czasy jakoś nie sprzyjają czwórce superbohaterów – właśnie wymazano ich z marvelowskiego uniwersum na skutek sporów ze studiem Fox (chodziło o to, aby nie reklamować produktu konkurencji). Historia jednej z najdłużej publikowanych serii tego wydawnictwa chwilowo dobiegła zatem końca. Niejako w odpowiedzi film zdaje się zrywać z nią także w kwestii origin story protagonistów, którzy stali się młodsi, a moce zyskali po przeniesieniu do innego wymiaru. Czy znajdzie się tu miejsce dla kosmicznego promieniowania z oryginału? Przekonamy się niebawem.

Przypadek 2. Współczesny Mr Hyde

Zielony złośnik (kolejne dziecię Lee i Kirby’ego) jest bohaterem wielu kiepskich filmów (przede wszystkim serii w reżyserii Billa Bixby’ego z nim w roli tytułowej), średnich seriali i nieudanych animacji. Grało go co najmniej kilku aktorów, między innymi Eric Bana (Hulk z 2005 roku) czy Edward Norton (Incredible Hulk z 2008 roku, teoretycznie będący częścią pierwszej fazy kinowego Marvela). Rzecz w tym, że biedny doktor Bruce Banner i jego nieokiełznane alter ego zdają się funkcjonować poprawnie jedynie jako część większej grupy. Dopiero Avengersi Jossa Whedona oddali sprawiedliwość tej popularnej postaci (tylko czemu znowu zmieniono aktora?), nadając jej nawet lekko humorystyczny rys, a Czas Ultrona dorzucił jeszcze do tego wszystkiego wątek romantyczny z Czarną Wdową, pogłębiony pod względem psychologii postaci. Nawet na małym ekranie animowany Hulk występuje nie sam, ale wraz z agentami M.I.A.Z.G.I. W przypadku tego superbohatera komiksowego promieniowanie gamma jest nieodzowne i nikt jak dotąd nie ważył się tych okoliczności w jakikolwiek sposób zmieniać.

Przypadek 3. Walczący z Tesseraktami

Tym razem mamy do czynienia z różnicami pomiędzy komiksem a kinowym uniwersum, ale jednocześnie także z przykładem znakomitego przemyślenia tego ostatniego. W przeciwieństwie do swojego źródła – Kosmicznej Kostki – Tesserakt jest zasilany przez jeden z sześciu Kamieni Nieskończoności. Z czasem okazuje się, że inny spośród nich stanowił źródło energii Berła Lokiego z Avengersów (a obecnie tkwi bezpiecznie [?] w czole androida Vision), pojawiają się też dwa kolejne: jeden w drugiej części przygód Thora pod postacią niszczycielskiego półpłynu Eteru, a inny – w kuli, która dostała się w ręce Petera Quilla, protagonisty Strażników Galaktyki (pokazano tam również genezę Klejnotów). Wizja asgardzkiego boga z ostatniego filmu Marvela zapowiada kierunek, w którym zmierzały sukcesywnie wszystkie produkcje – wielką, intergalaktyczną batalię z tytanem Thanosem uzbrojonym w Rękawicę Nieskończoności, gromadzącą wszystkie magiczne kamienie i zapewniającą nosicielowi niemal nieograniczoną potęgę (scena po napisach z Czasu Ultrona pokazała, że samą rękawicę złoczyńca już ma). Kulminacją będzie trzecia odsłona Avengersów podzielona na dwa filmy i opatrzona podtytułem Infinity War. Na szczególną uwagę zasługuje motywacja potężnego łotra: otóż w oryginale zakochał on się w nikim innym jak w samej Śmierci, a żeby przyciągnąć jej uwagę, postanowił zesłać na cały wszechświat zniszczenie. Ach, czego się nie robi z miłości…

Przypadek 4. Diabeł Stróż z ulicy

Za dnia – ślepy prawnik, nocą – mściciel w czerwieni. Matt Murdock bez przerwy pomaga mieszkańcom nowojorskiej dzielnicy Hell’s Kitchen, a nie byłoby to możliwe, gdyby nie posiadał on dodatkowego zmysłu, nabytego wskutek wypadku, oraz niezwykłego wyczulenia pozostałych. Przed niesławnym filmem z Benem Affleckiem kilkakrotnie starano się zrealizować serial poświęcony wyłącznie śmiałkowi w kostiumie, jednak – zupełnie jakby wisiała nad nim jakaś klątwa – żaden z projektów nie zagościł na antenie (ba, jeden nie znalazł nawet producenta). Klątwę przełamał w tym roku serial platformy Netflix, który zarówno spełnił oczekiwania w nim pokładane, jak i także wyznaczył nowe standardy tworzenia serialowych przygód superbohaterów. Trzynastoodcinkowa opowieść ukazuje (podobnie jak Daredevil z 2003 roku) klasyczną origin story, jednak z pewnym rozkosznym dodatkiem. Pierwszy owoc współpracy Marvela i platformy streamingowej nie tylko jest poważny, krwawy, przepełniony aluzjami czytelnymi dla miłośników opowieści w obrazkach, lecz także pokazuje widzowi w jednej frapującej sekwencji, jak naprawdę „widzi” protagonista: w oczach Matta świat w całości pochłaniają płomienie. Kolejny powód, żeby rzucić okiem, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście! Naprawdę warto.

Przypadek 5. Migiem do przeszłości

Aby uniknąć zarzutu, że piszę jedynie o postaciach z uniwersum Marvela, opowiem teraz o dwóch delikwentach z DC. Na pierwszy ogień pójdzie najszybszy człowiek świata. Zacznijmy od tego, że Flashów tak naprawdę było kilku. Nas jednak w tej chwili interesuje ten najpopularniejszy, Barry Allen, który został bohaterem dwóch aktorskich seriali. Pierwszy, zrealizowany w latach 90., to klasyk wzbudzający rozrzewnienie, drugi to współczesna, pełna akcji i humoru, doskonała rozrywka wzbogacona niezłymi (jak na mały ekran) efektami specjalnymi. Ale dlaczego piszę akurat o nich? Co je może łączyć? Otóż – niespodzianka! – w obu występuje kilku tych samych aktorów, i to nie byle jakich. John Wesley Shipp, oryginalny telewizyjny Speedster, gra teraz ojca głównego bohatera, natomiast Mark Hamill (tak, tak, Luke Skywalker) powraca do roli przerysowanego łotra, Trickstera. Nowy The Flash w duchu (wyraźnie obecnym przez cały pierwszy sezon) niesamowitego szacunku dla materiału źródłowego (w finale pojawia się nawet nawiązanie do pierwszego Flasha) wplata okoliczności narodzin superbohatera w główną fabułę, nieco je przy tym wzbogacając. Pierwotnie w Allena uderzył piorun, tu miał dodatkowo miejsce katastrofalny w skutkach wybuch akceleratora cząsteczek. Jako że ten bojownik sprawiedliwości korzysta z energii zwanej Speed Force, która umożliwia mu nawet przekraczanie prędkości światła i – co za tym idzie – podróżowanie w czasie, także i ten wątek musiał się w pewnym momencie pojawić. W nawiązaniu do komiksowego eventu Flash: Rebirth głównym celem dzielnego młodzieńca jest uratowanie matki przed Reverse-Flashem, który zabił ją kiedy Barry był mały, i uwolnienie z więzienia ojca oskarżonego o jej morderstwo. Mocną stroną pierwszego sezonu serialu pobocznego Arrow jest to, że w przeciwieństwie do serii matki trzyma on stały poziom i ma w sobie więcej luzu, przez co ogląda się go z prawdziwą przyjemnością (jak już się przełknie kilka rozczarowujących początkowych odcinków). Protagonisty wprost nie sposób nie polubić, głównie dzięki uzdolnionemu Grantowi Gustinowi. Tym bardziej nie potrafię pojąć decyzji o zmianie obsady aktorskiej w nadchodzącym filmie pełnometrażowym oraz o zupełnym odcięciu się od zdarzeń z tegorocznego The Flash. Cóż, takie niestety bywają decyzje DC.

Przypadek 6. Zielona siła wyobraźni

Hal Jordan, nasz ostatni bohater i jeden z grona Zielonych Latarni, lepiej radzi sobie w dobrze ocenianych produkcjach animowanych oraz jako członek Ligi Sprawiedliwych (a głosu użycza mu w niektórych animacjach niezrówany geek świata telewizji, Nathan Fillion). Na porządne (i oby na takie właśnie!) przedstawienie tej postaci przyjdzie nam prawdopodobnie poczekać aż do 2020 roku, kiedy to premierę będzie miał reboot jego przygód na dużym ekranie (a zatem rozważane pojawienie się w serialach stacji The CW – Arrow i The Flash – wygląda naraczej mało prawdopodobne). O tym, że to nie pierwsza próba przeniesienia przygód strażnika zielonego pierścienia mocy wielu wolałoby raczej zapomnieć, bo filmu z Ryanem Reynoldsem z 2011 roku nie sposób nazwać dobrym. Nie ożywił go scenariusz, nie uratowała także obsada, nie wspominając już o odchodzeniu od fabuły komiksu. Trzymamy kciuki, żeby tym razem się udało.

Przytoczone przeze mnie przykłady to, rzecz jasna, zaledwie czubek góry lodowej. Zainteresowanych dalszym zgłębianiem tematu odsyłam do tekstu Magdy, choć sądzę, że już ten tekst podsuwa całkiem sporo ciekawych tropów do sprawdzenia (chociażby po to, aby przekonać się, czy rzeczywiście wygląda to aż tak źle). Motyw superbohaterów korzystających z nadprzyrodzonej energii z pewnością stanowi intrygujący element komiksowego świata, szkoda więc, że okazuje się także jednym z tych mniej wdzięcznych do ekranizacji. Jednak chociażby Marvel pokazuje, że nie jest to niemożliwe i że mamy do czynienia z olbrzymim potencjałem. Zobaczymy, jak DC poradzi sobie z wprowadzeniem do kin Ligi Sprawiedliwych. Swoją drogą: znów to te dwa środowiska liczą się najbardziej. Agresywna rywalizacja wciąż trwa. Ale o tym – innym razem.

Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %