Ballada o wysokim napięciu elektrycznym
Prąd! Nauczyliśmy się zaprzęgać go do wielu zadań. Jego energia daje nam światło, kręci talerzem w mikrofalówce, ładuje baterie telefonów i zabija ludzi na krzesłach elektrycznych. Jak widać, same pożyteczne rzeczy! A co z muzyką? Otóż, moi drodzy, prąd zmienił jej oblicze!
Prosta sprawa, wydawałoby się: śpiewało się piosenki wcześniej, wetknęło się kabel i śpiewa się piosenki dalej, tyle że nie tak cicho. Czyż nie? NIE! Nie chodzi tu tylko o poziom głośności. Przejście z samego gardła na mikrofon czy z pudła rezonansowego na elektromagnetyczne przetworniki dało muzyce o wiele więcej, niż można by sądzić. Rozwój techniki amplifikacji dźwięku miał naprawdę znaczny wpływ na kształtowanie się muzyki popularnej w jej wczesnym okresie rozwoju. Weźmy więc kabel do ręki i idźmy wzdłuż przewodu jak po sznurku, aby zobaczyć początki nagłaśniania, wzmacniania i przetwarzania
Zgłośnij
Pomysł zrodził się w genialnym umyśle Aleksandra Grahama Bella. „Z jednej strony gadasz, a z drugiej – słuchasz. Pierwsza część to będzie mikrofon, druga – słuchawka, a całe to ustrojstwo nazwę «telefon»”. Ale w końcu ktoś, kogo nie interesowało, co ma do powiedzenia osoba po przeciwnej stronie linii, oderwał mikrofon od reszty aparatu i zaczął wykorzystywać nagłośnienie w branży wykonawstwa muzycznego.
Użycie mikrofonu okazało się ważnym zwrotem w rozwoju wokalistyki wywodzącej się z afroamerykańskiej tradycji muzycznej. Wcześniej bluesman z delty Missisipi nie potrzebował żadnego sztucznego nagłośnienia, ponieważ zwykle jego audytorium składało się z kilku czy kilkunastu styranych osób skupionych na przestrzeni ograniczonej przez rozchodzenie się dźwięków gitary. Czysto gardłowa artykulacja w zupełności pozwalała wokaliście na wyrażanie swoich emocji w śpiewanych historiach. Dopiero migracje do hałaśliwych miast i nurty odrodzenia bluesa w latach czterdziestych i pięćdziesiątych wymusiły użycie mikrofonu jako narzędzia pozwalającego wyróżnić się z dźwiękowego tła ulicy czy też ze scenicznego akompaniamentu. Najbardziej skorzystał na tym jazz, który dzięki technice mikrofonowej uzyskał nie tylko wyeksponowanie głosów wokalistów, lecz także odkrył nowe możliwości ekspresji wokalnej. Nagłośnienie i dokładne przenoszenie parametrów dźwięku przez mikrofon pozwalało na korzystanie z szeptu, falsetu, murmuranda, intonacji gardłowej i innych emocjonalnych sposobów śpiewania – zbyt subtelnych, aby stosować je w tak zwanej niepodpartej (czyli niewzmocnionej) emisji dźwięku. Piosenkarze mogli się więc bardziej skupić na barwie swojego głosu. Stąd właśnie mamy takich mojżeszów piosenki lirycznej, jak Frank Sinatra, Nat King Cole czy Perry Como.
Wzmocnij
Weź magnes i cienki miedziany drut. Okręć drut kilkaset razy wokół magnesu, wsadź do gitary i wszystko to podepnij do głośnika. Oto stworzyłeś gitarę elektryczną!
Historia tego instrumentu zaczyna się w 1931 roku na kuchennym stole pewnego pana, który właśnie stracił pracę w wytwórni gitar National. Ów pan nazywa się George Beauchamp. Trochę z nadmiaru wolnego czasu, trochę z potrzeby wynalazczości, a trochę z konieczności pokazania czegoś innowacyjnego potencjalnym nowym pracodawcom eksperymentuje z prądem, cewkami i magnesami. Efektem jego pracy jest pierwszy przetwornik elektromagnetyczny do gitary nazwany P-90 (swoją drogą, cieszący się niesłabnącą popularnością po dziś dzień).
Przetwornik – tak jak mikrofon – początkowo miał za zadanie nagłośnić gitarę, aby uczynić jej dźwięk bardziej wyrazistym niż inne elementy akompaniamentu (często bardzo rozbudowanego) jazzowych big-bandów. Z czasem jednak gitarowe brzmienia zaczęły odgrywać coraz ważniejszą rolę w muzyce popularnej, a prawdziwy przełom nastąpił po wprowadzeniu gitar z litym korpusem (bez pudła rezonansowego), które bazowały już tylko na przetworzonych elektrycznie drganiach strun. Były lata pięćdziesiąte, biali odkryli bluesa, a młodzież chciała się buntować. Głośna i agresywnie brzmiąca gitara stała się idealną bronią w walce ze skostniałą kulturą wapniaków. To właśnie wtedy na scenę wkroczył rock and roll, który w szaleńczym pędzie zaczął wykorzystywać możliwości elektrycznego brzmienia, a ze wszelkiej maści Gibsonów, Fenderów, Gretschów czy Höfnerów uczynił swój najbardziej wyrazisty symbol.
Ale nawet wtedy, gdy Gene Vincent wyśpiewywał słynne wersy „Be-bopa-a-lula sziz maj bejbe”, wykorzystywano jedynie czysty, nieprzesterowany dźwięk. Na szczęście w końcu pojawił się Jimi Hendrix, w dziwny sposób poprzekręcał wszystkie gałki wzmacniacza, instrumentację wyniósł do poziomu wirtuozerii i już nic nie zostało takie samo.
Przetwórz
Trzecim i ostatnim elementem układanki jest sfera efektów analogowych. W skrócie – efekty analogowe to czarodziejskie pudełeczka, w których zdolni inżynierowie zdołali zamknąć pogłos wielkiej sali, ryk trzystukonnego silnika, płacz dziecka, skrzata powtarzającego każdą zagraną frazę, chór i całą masę innych modulacji brzmień, na których wymienienie braknie mi tu chęci.
Elektryczna rewolucja muzyki sprawiła, że niemal każdy instrumentalista i wokalista zaczął wykorzystywać efekty analogowe. Możliwości, które dają, pozwoliły na niczym nieskrępowane eksperymenty z dźwiękiem. W ogromnym stopniu przyczyniły się do zindywidualizowania brzmień poszczególnych zespołów czy muzyków – często w tak dużym stopniu, że na przykład niektóre z efektów na wieki wieków będziemy już kojarzyć z konkretnym artystą.
Co ważne, ich ceny były na tyle niskie, że każdy pryszczaty nastolatek mógł sobie pozwolić na pedał „wah wah”, przester czy dobrej jakości kompresor dźwięku i tym samym zamienić garaż swojego taty w studio nagraniowe. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że tacy producenci efektów, jak na przykład Boss, Behringer czy Electro-Harmonix pomogli wielu muzykom stać się artystami, których dziś ubóstwiamy. Chwała im za to!
Odłącz
Stare porzekadło mówi: „nie dotykaj nieosłoniętych przewodów elektrycznych”. Ja dodaję do niego jeszcze: „pozwól prądowi swobodnie płynąć przez kabel i zmieniać historię świata”, zwłaszcza świata muzycznego, bo nie uważam, żeby techniki amplifikacji dźwięku stały w miejscu. Prawdopodobnie jeszcze nas czymś zaskoczą.
A wiecie, co jest w tym wszystkim najlepsze? Że gdyby nie te całe zelektryfikowanie muzyki, nie można by się było czasem od sieci odłączyć i nie powstałaby seria genialnych koncertów unplugged, zagranych dla MTV.