Współczesna sztuka zaangażowana
Podobne obawy kiełkowały we mnie już od dłuższego czasu, jednak ich właściwy wybuch nastąpił niedawno. Bomba eksplodowała – o ironio! – 1 września około godziny 12 w sopockim Dworku Sierakowskich. Nazwa zapalnika? Sopot Non-Fiction, czyli rezydencja artystyczna i warsztaty teatru dokumentalnego organizowane przez Fundację Teatru BOTO. Owo wydarzenie łączyło w sobie rozmaite formy kulturalnej aktywności, a ja miałam okazję obserwować jedną z nich – obejrzałam swobodne impresje teatralne pt. „Apostazje i konfesje”, przygotowane przez zespół skupiony wokół reżysera Piotra Ratajczaka. Przedstawiona etiuda była, jak poinformowano w ustnej zapowiedzi, „próbą obiektywnego spojrzenia na kwestię wiary we współczesnej Polsce”. Zaiste, zaprezentowano odbiorcom pewien punkt widzenia, jednak cała ta szopka z „obiektywnym spojrzeniem” miała niewiele wspólnego.
„Apostazje i konfesje” były niepojętym wręcz w swojej skali przejaskrawieniem katolicyzmu, połączonym z bezkrytyczną apoteozą ateizmu. Zaangażowanie religijne sprowadzone zostało do wymiaru żenującego skeczu, który oświecona intelektualnie publiczność przyjmuje szyderczym śmiechem. Nie zabrakło starych, sprawdzonych chwytów: zakłamanie kleru, irracjonalność nauki Kościoła, kiczowatość obrzędów, rzesze świętojebliwych wyznawców, dyskryminacja niewierzących, Radio Maryja, Smoleńsk, „Gdzie jest krzyż”… Kończyć nie trzeba – znamy to wszyscy już na pamięć, widzieliśmy tysiąc razy, tysiąc razy słyszeliśmy. Czy po tysięcznym razie nie mamy już dość? Chyba nie, skoro tysiąc pierwszy raz udowadniano w ten sam sposób, że tylko przygłupy i matoły dają się nabrać na czcze bajki o Bogu i innych takich cudach rodem z epoki kamienia łupanego.
Muszę uczciwie przyznać, że nie wzięłam udziału w dyskusji, która toczyła się tuż po wystawieniu etiudy, więc być może niesłusznie tak wiele mam do zarzucenia elicie twórców kultury, uczestniczącej w Sopot Non-Fiction. Mimo wszystko zaryzykuję twierdzenie, że prowadzona rozmowa prawdopodobnie nie wniosła nic ponad to, co sama dostrzegłam w „Apostazjach i konfesjach” – rozradowanie publiczności i gromkie owacje stanowiły dość wiarygodny miernik unoszących się w dusznym powietrzu nastrojów i poglądów. Dla rzeczywistej dyskusji, polemiki nieobciążonej bagażem ideologicznej linii programowej, ewidentnie zabrakło ożywczego tlenu. Może i zaistniała namiastka teatru, ale z mocno wyczuwalnym, gnilnym fetorem siarkowodoru; może i zaistniała kultura, ale jakby zaczadzona, zamglona, jakby nawet toksyczna. A przecież był to tylko krótki powiew z komina artystycznego laboratorium.
Opisywany przeze mnie epizod teatralno-publicystyczny wydaje się znamienny z punktu widzenia dzisiejszej sztuki, która ugrzęzła w katalogu z napisem „Ważne sprawy”. Zmieniają się tylko nazwy szufladek, niezmienne jest zaś to, że każdą z nich wyjmuje się i odkłada na miejsce z niewiarygodnym hukiem zgodnie z zasadą „im głośniej, tym lepiej”. Niezmienna jest też zawartość i to boli najbardziej, bo jakiekolwiek nowości okazują się modyfikacjami samej tylko formy. Sztuka ma być dziś zaangażowana, ma mówić o tym, co boli i co porusza, a więc mówi – ciągle to samo i ciągle tak samo. Do znudzenia wałkowane kwestie aborcji, eutanazji, homoseksualizmu, wiary, apostazji, Żydów, Smoleńska stale ukazywane są przez artystów z jednej, niejako zaakceptowanej i popularnej perspektywy. Już nieraz widziałam podczas spektakli aktorów, którzy wysyłali do mnie nie bezpośredni, aczkolwiek bardzo czytelny przekaz „Nie chcemy więcej rozmów o katastrofie smoleńskiej!”, po czym przy akompaniamencie huku rozbijającego się samolotu wnosili na scenę krzyż. Działalność artystów przeczy w ten sposób ich rzekomym pragnieniom, a w ich działaniach niezwykle widoczna jest powtarzalność i, co za tym idzie, przewidywalność. Ciężko mi oprzeć się wrażeniu, że kultura podawana w taki sposób wcale nie ma być przyczynkiem do debaty i wymiany myśli, lecz raczej odgrywać ma rolę narzędzia manifestowania po wielokroć powtarzanych opinii oraz stale zajmowanego stanowiska w danej sprawie. Jeszcze ciężej odrzucić mi uporczywe przeczucie, że gdzieś w tle czai się potrzeba odczuwania publicznej przychylności i aprobaty. To, że ktoś dzisiaj szkaluje katolicyzm, nie jest dowodem odwagi, wręcz przeciwnie – odważne byłoby głośne przyznanie się do ożywionej wiary. Jednostronnie ujmowana sztuka nie przeciera szlaków, nie nosi znamion nowego oświecenia, nie poszerza horyzontów, a jeśli do jakichś granic niebezpiecznie się zbliża, to zapewne do granic konformizmu i asekuranctwa.
Brakuje mi, niesamowicie brakuje mi gdzieś w tym wszystkim złotego środka. Retoryka walki między dwoma wrogimi obozami – wszak kto nie z nami, ten przeciw nam – sprawia, że zacierają się odcienie szarości. Bo czy naprawdę nie ma nic pomiędzy apostazją a dewocją? Czy pod Pałacem Prezydenckim trzeba było albo przykuć się do krzyża, albo na niego nasikać po wypiciu zimnego Lecha? Czy wreszcie ludzie wierzący we właściwym tego słowa znaczeniu rzeczywiście podżegają do nietolerancji i dyskryminacji? Zadaję niby banalne pytania retoryczne, a jednak spojrzenie na panoramę polskiej kultury nie pozwala na udzielenie jednoznacznych odpowiedzi. To, co dziś napędza artystów, to już nie jakieś tam spory, to walka na śmierć i życie, walka o nawrócenie Ciemnogrodu i o Prawdę Przez Duże Pe – tak Duże, jak dużo jest w tym wirze zapalczywej przesady. Prawdziwą zapalczywością i prawdziwą przesadą należy bowiem nazwać to, że prawda jest teraz tylko jedna i jest nią NASZA prawda, a kto ośmiela się jej sprzeciwić, zostaje skazany na dożywotnią banicję.
Ponoć prawda teatru to prawda lustra, w którym możemy rozpoznać siebie samych – to ostatnio dosyć modna wizja sztuki. Lustro, tak? Ja chyba nie chcę mieć u siebie w domu takiego lustra. No bo co to za lustro, jeśli odbija ono tylko nasz lewy profil?