Zapasy z życiem
Stephen – tytułowy bohater – jest studentem sztuk wyzwolonych w podrzędnym college’u w Dakocie Północnej. Studia, choć szczerze go interesują i zbiera dobre oceny, są jedynie chwilowym przystankiem – Stephen zdecydował się na nie jedynie ze względu na stypendium, dzięki któremu może trenować zapasy. Osierocony przez rodziców, gdy był nastolatkiem, został wychowany przez babcię, której złożył jedną z ostatnich obietnic przed jej śmiercią: dla niej zdobędzie mistrzostwo. Cel ten staje się jedynym sensem życia dla Stephena i determinuje właściwie wszystko, co robi. Jego dni są wypełnione treningami albo analizami sposobów walki przeciwników. Jest raczej skryty i małomówny; Linus jest jego jedynym przyjacielem. Jego widzenie świata nieco się zmienia, gdy poznaje Mary Beth i zakochuje się w niej ze wzajemnością, lecz od razu uprzedzam: nie jest to łzawa historyjka osieroconego chłopca, który dzięki miłości zdobywa mistrzostwo i na starość jest poważanym starszym panem z gromadką wnuków. Choć istotnie zdobywa mistrzostwo.
Ale najpierw podczas zawodów doznaje poważnej kontuzji kolana, przez którą musi przejść operację, a potem rehabilitację. Co dla młodego zapaśnika oznacza niemalże jedno: koniec świata.
Szukałam dobrego epitetu, którym mogłabym opisać Stephena, lecz chyba muszę się zgodzić z opiniami bohaterów i je powtórzyć: jest po prostu dziwny. Z jednej strony skryty, nieufny, delikatny i udręczony, z drugiej – wybuchowy, kłótliwy, ale też zabawny i ambitny. Może wydawać się to sprzecznością, jednak nagromadzenie wielu uczuć sprawia, że Stephen – mimo że nie do końca wzbudził moją sympatię – jest bohaterem z krwi i kości. Jego rozterki, chociaż czasami przesadzone (często zastanawiałam się, dlaczego nie mógł z kimś porozmawiać, zamiast unosić się dumą; zrzuciłam to na karb wieku – ma dopiero 22 lata), sprawiają, że staje się bardziej ludzki i prawdziwy. Wielogodzinnymi treningami i przygotowywaniem się do walk stara się zamaskować to, co i tak dość szybko odkrywają Linus oraz Mary Beth – okropną samotność. Obsesją zaś jest pragnienie pozostawienia po sobie jakiegoś śladu, w czym mają pomóc świetne wyniki osiągane w zapasach.
Nazywam się Stephen Florida to trudna powieść. I myślę – nie dla każdego. Habash pisze o młodych mężczyznach, więc używa ich języka. Mnie osobiście jego język czasami drażnił – może dlatego, że jestem kobietą i nie skupiam się na wzwodach. Nie mogę jednak ostatecznie uznać tego za wadę; autor przedstawia świat takim, jakim jest. Ogromnym plusem jest jednak to, jak w subtelny sposób ukazuje drogę od pasji do szaleństwa – obietnica złożona umierającej babci napędza Stephena, który nie potrafi podejść w zdrowy sposób do rywalizacji. Dla niego walka to nie tylko kilka minut na macie, dzięki którym albo zdobędzie tytuł, albo nie (i nic się nie stanie). Porażka jest równoznaczna z apokalipsą; sam często przyznaje, że nie ma żadnego pomysłu na wypadek, gdyby zapasy nie okazały się tym właściwym wyborem.
Zamierzałam napisać tę recenzję bardziej krytyczną. Myślałam, że piszę o książce, którą mogą zrozumieć jedynie faceci (nie tylko ze względu na myślenie o wzwodach). Ostatecznie jednak napisałam o powieści, którą może zrozumieć każdy, kto ma w sobie choć trochę empatii i nie jest (przesadnie) wrażliwy na wulgaryzmy. Nazywam się Stephen Florida to historia 22-latka, który jest opętany myślą o zwycięstwie i potrzebą osiągnięcia sukcesu, pozostawienia po sobie jakiegoś śladu. Teraz jednak zastanawiam się, czy faktycznie jest to pozycja jedynie dla panów. To powieść o tym, jak łatwo przekroczyć granicę między pasją a szaleństwem. A także o strachu przed odejściem z tego świata niezauważonym. Słowem – dotyczy to każdego z nas.
tytuł: Nazywam się Stephen Florida
przekład: Jędrzej Polak
wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
miejsce i rok wydania: Poznań 2019
liczba stron: 411
format: 150 x 210 mm
okładka: twarda