Adaptacje&Sensacje

Żyje się tylko wielokrotnie

„YOLO!” – krzyczą internet i młode pokolenie, po wielu wiekach wciąż czerpiące z krynicy mądrości epikurejczyków. Kultura jednak wie swoje i udowadnia, że o wiele lepsze rezultaty daje przewrócenie tego sposobu myślenia na nice. Bo czyż perspektywa wielu żyć nie brzmi szalenie ciekawie?
Wyjaśnijmy sobie jedno: nie chodzi tu bynajmniej o Jamesa Bonda udającego trupa w Żyje się tylko dwa razy ani o ideę reinkarnacji. Chociaż nasz pierwszy przykład do tej drugiej poniekąd nawiązuje. Komiksowy świat pełen jest nietypowych pomysłów, dlaczego by więc nie sięgnąć także po ten i nie nadać mu superbohaterskiego sznytu, który znamy i kochamy? Na małym ekranie, na stacji The CW, możemy obecnie oglądać serial Legends of Tomorrow, gdzie bliżej przedstawiono m.in. losy niezwykłego duetu Hawkgirl–Hawkman, który stanowi część cokolwiek makabrycznego cyklu odrodzenia. Otóż historia kochanków sięga już czasów starożytnego Egiptu – ona była księżniczką imieniem Chay-Ara, on zaś księciem Kufu. Jak na tragiczną historię przystało, wszedł między nich (jedynie w wersji serialowej) zazdrosny kapłan, który z czasem miał się stać najstraszliwszym złoczyńcą wszech czasów, nieśmiertelnym Vandalem Savage’em. Na skutek działania tajemniczego meteorytu wszyscy uwikłani w mordercze starcie zyskali dar długowieczności. Książę i księżniczka co jakiś czas odradzają się więc z inną tożsamością oraz czasową amnezją, a ich straszliwy wróg spędza każdą wolną chwilę na pościgu, gdyż jedynie zabicie tej pary pozwala mu żyć wiecznie. Podobieństwa do wschodniej filozofii reinkarnacji są dość oczywiste, lecz zachodzi między nimi bardzo znacząca różnica: w samej swej istocie oryginalna doktryna zakłada wędrówkę dusz pomiędzy fizycznymi ciałami, a ciała Chay-Ary oraz Kufu nie ulegają zmianie. Sam koncept wydaje się całkiem intrygujący, gorzej jednak wygląda jego realizacja. Ze smutkiem trzeba przyznać, że stanowi on najsłabszy wątek tego serialu – wina spoczywa przede wszystkim na aktorach, bo nie tylko Hawkgirl i Hawkman nie potrafią przekonująco ukazać swojego uczucia, lecz także – co gorsza – Vandal Savage jest zagrany tak, że w większości przypadków trudno odczuć owo potworne zagrożenie, które rzekomo stanowi.

Dosłowniej traktuje temat David Mitchell, a, co za tym idzie, także siostry Wachowskie (wtedy jeszcze brat i siostra Wachowscy) w dość niedocenionym – przynajmniej jako film – Atlasie chmur. Na to dzieło składa się szereg pomniejszych opowieści z różnych epok (również przyszłych), które stopniowo zaczynają się ze sobą przeplata. Z czasem okazuje się, że wszyscy bohaterowie odgrywają pewną rolę także w cudzych losach, chociaż niekiedy z początku tego nie widać. Jest to, dodajmy, całkowicie uzasadnione fabularnie, co otwiera pole do dyskusji oraz różnych interpretacji. W tym momencie otwierają się możliwości dla obrazu, które zostają wykorzystane w imponujący sposób dzięki nieocenionemu środkowi, jakim jest makijaż. Atlas warto obejrzeć kilkakrotnie, nie tylko dlatego, że to niesłychanie ciekawy, niebanalny film, ale również po to, żeby wyłapać, kto kogo zagrał w danej scenie (niby autorzy wyjawiają to w napisach końcowych, ale co to za frajda?). Najlepsi aktorzy zebrani przez twórców trylogii Matrix (Hugo Weaving w roli żeńskiej to widok doprawdy niezapomniany), a także zmyślna zabawa gatunkami również ani trochę nie przeszkadzają.

Porzućmy jednak kwestię wędrówki dusz i skupmy się dla odmiany na fikcyjnych bohaterach, którzy otrzymali poniekąd drugą szansę. Warto w tym momencie zaznaczyć, że punktem wspólnym ich historii jest niekiedy pewna fragmentaryczność pamięci. Dlaczego to takie istotne? Ze względu na „efekt motyla”, czyli wpływ poszczególnych – nawet niewielkich – czynów człowieka na pełen obraz sytuacji. W praktyce popkulturowej działa to tak, że niezależnie od tego, co dany protagonista zrobi po odbyciu podróży w przeszłość, rezultat jego działań może pozostać niezmienny. Wystarczy, że nadepnie eponimicznego motyla, wywołując tym samym nieodwołalne konsekwencje. Okazuje się bardzo często, że wszystkie czyny bohatera kierowały go nieuchronnie ku określonej z góry przyszłości, a luki w jego wspomnieniach obejmują momenty, w których rzeczywistość ulega zmianie na skutek działań jego przyszłej wersji. Wobec tego właśnie problemu staje między innymi bohater Efektu motyla, grany przez Ashtona Kutchera. Podczas lektury swoich dzienników sprzed lat odkrywa on sposób na cofnięcie się do dawnych czasów i dokonanie zmian. Niestety, wszystkie próby kończą się katastrofą.

Ciekawiej niż jako zwykła utrata przytomności zostaje ukazana tego rodzaju podróż wstecz w nowiutkim anime Boku dake ga inai machi (albo ERASED), opartym na mandze o tym samym tytule. Główny bohater tej serii ma zdolność „przewinięcia” swojego życia do odpowiedniej chwili, kiedy tylko dostrzeże w otaczającym go świecie coś wykraczającego poza normę. W ten sposób udało mu się wielokrotnie zapobiec wypadkom czy nieprzyjemnym incydentom. Sprawa okazuje się jednak bardziej skomplikowana, kiedy musi się cofnąć do czasów dzieciństwa, aby zapobiec zabójstwu matki, która mimowolnie odkryła prawdę o niepokojącej serii morderstw sprzed lat. Dzięki wyważonemu połączeniu elementów życia szkolnego oraz śledztwa świetnie poprowadzona fabuła natychmiast wciąga, skłaniając widza do snucia własnych domysłów, i niejednokrotnie go zaskakuje. Pomimo że przez większość czasu patrzymy na wszystko oczami dziecka (co prawda z dorosłym w środku, ale jednak), nie mamy tu do czynienia z opowieścią w jakimkolwiek stopniu niewinną. Śmierć jest wszechobecna, protagonista wielokrotnie ponosi zaś porażkę w swojej misji pomagania osamotnionym ofiarom psychopaty, chociaż ma do dyspozycji całą wiedzę ze swoich czasów. W serii porusza się ważne tematy, takie jak przemoc w rodzinie czy niszczący wpływ własnych przeświadczeń na temat innych. Równie ciekawy jak sama historia jest w Boku dake sposób przedstawienia skoków w przeszłość – oto bohater może obserwować latające wokół niego taśmy filmowe, na których dostrzega stopklatki z całego dotychczasowego życia: pojedyncze sceny, istotne osoby, refleksje. Niezwykle współczesną metaforykę ludzkiej egzystencji jako dzieła kinowego wykorzystuje się zresztą już w świetnym openingu.



Miłośnikom japońskiej animacji powyższa pozycja wyda się zapewne podobna do krwawej serii Higurashi no naku koro ni, której tematem były wydarzenia z pewnej niewielkiej wioski, które zakończyły się iście makabrycznym festiwalem śmierci. Podstawą dla tej produkcji stały się tzw. visual novels, czyli coś pomiędzy grą a komiksem. Opowieść, podobnie jak jej adaptacja, dzieli się na dwie główne części: pytania oraz odpowiedzi. Każdy z rozdziałów przybliża zaś opisywane zdarzenia z innej perspektywy, różniącej się od pozostałych pewnymi szczegółami oraz cokolwiek zmienionym, ale zawsze (poza ostatnim przypadkiem) potwornym finałem. Z początku oglądającemu mogą się wydać niezrozumiałe wstawki komediowe, z czasem jednak przyczyniają się one znakomicie do budowania napięcia, płynnego przechodzenia od swobodnej sielskości do morderczego horroru (prawdziwy szok dla nieprzygotowanego odbiorcy). Nie zdradzę, jak łączą się te wszystkie alternatywne scenariusze, ale później (a dokładnie z początkiem drugiego sezonu o podtytule Kai) całość nabiera większego sensu, a kolejne tajemnice zyskują choćby częściowe wyjaśnienie. Wyjątkowymi atutami Higurashi są też pogłębiona psychika bohaterów, z których każdy ma własną, złożoną historię, oraz wielce satysfakcjonujące zakończenie. Radzę jednak pominąć zupełnie zbędne miniserie OVA. O wiele lepiej od nich prezentuje się natomiast specjalny odcinek wypuszczony pięć lat po zakończeniu oryginału.

W kontekście wyżej wzmiankowanego anime istotne jest ograniczenie czasu właściwej akcji (tam – krótki okres przed letnim festynem i po nim). Niekiedy protagoniści dostają do dyspozycji nawet mniejszy przedział czasowy, ot, chociażby marne osiem minut. Tyle ma właśnie na znalezienie bomby i powstrzymanie wybuchu bohater interesującego Kodu nieśmiertelności, biorący udział w szemranym eksperymencie wojskowym. Co więcej, ostatnie chwile jego życia nie należą nawet do niego, lecz naocznego świadka zamachu. To jednak zaledwie początek nieprzewidywalnej opowieści, która choć nie obfituje w liczne sceny akcji, nieustannie trzyma widza w napięciu.

Jak pokazuje poprzedni przykład, ciągłe doświadczanie tej samej chwili może być dalekie od przyjemnego. Przekonał się o tym już Phil, prezenter telewizyjnej prognozy pogody, który przybył do niewielkiego miasteczka zrelacjonować lokalny Dzień Świstaka. Co zdarzyło się dalej, wiemy chyba wszyscy – nieszczęśnik utknął w doprowadzającej go do rozpaczy (i szaleństwa) pętli czasowej i wciąż przeżywa ten sam dzień. Od czego jednak jest miłość… Bardziej interesujące od aspektu komediowego są w tym klasyku sposoby, jakie stosował bohater, aby przerwać uporczywy cykl: szereg kreatywnych samobójstw czy liczne próby wywołania paradoksów.

Skoncentrujmy się na tym pierwszym zagadnieniu. Śmierć to wdzięczny temat ze względu na ogromną liczbę jej obliczy. Wyobraźcie sobie zatem, że zostaliście uwięzieni w jednej konkretnej dobie, która rozpoczyna się puszczaną w radiu radosną piosenką, a kończy… zgadliście, śmiercią waszego ukochanego brata! Za każdym razem inną, zdałoby się, że nieuniknioną, z początku druzgocącą, potem coraz bardziej nużącą i doprowadzającą do furii. Tak właśnie doświadczył braci Winchesterów z Supernatural (a.k.a. Nie z tego świata) pewien złośliwy bożek nazywany Tricksterem i tak właśnie powstał jeden z najlepszych odcinków tego leciwego serialu (sezon 11. w trakcie, o dziwo całkiem przyzwoity). Byłoby to zapewne straszliwie przygnębiające, gdyby nie absurdalność i niezaprzeczalny komizm wielu zgonów (np. wyjęte z kreskówki spadające pianino) oraz genialny montaż.

Nietrudno się dziwić, że podobny motyw, w różnych odsłonach, zyskał sobie sporą popularność zarówno w kinie, jak i w telewizji. Od zaskakującego thrillera (Piąty wymiar, rozgrywający się w dusznej atmosferze statku widma) przez kampową parodię horrorów (komiczne Dziewczyny śmierci, rzecz o grupie nastolatków uwięzionych w popularnym slasherze i wciąż od nowa przeżywających jego fabułę) aż po ubrany w sztafaż science fiction film Na skraju jutra, gdzie wzbudzający ogromną dozę współczucia Tom Cruise w roli żołnierza, który pragnie za wszelką cenę uniknąć koszmaru wojny, zostaje skazany na wieczne doświadczanie dnia inwazji, by potem odkryć, że może zmienić przyszłość, jeśli tylko uda mu się przeżyć odpowiednio długo. Warta uwagi jest zwłaszcza ostatnia pozycja, udatnie łącząca schematy gatunkowe z ciekawym światem przedstawionym i dobrym aktorstwem (szczególnie w przypadku Emily Blunt, stworzonej do ról twardzielek). Pierwowzorem tej produkcji była powieść Hiroshiego Sakurazaki, która doczekała się również wersji mangowej.

Ale chyba każdy z nas wiele by oddał, żeby powtórzyć pewien szczególny dzień z przeszłości, zmienić coś, co mogłoby zaważyć na reszcie naszego życia, przynieść nam upragnione szczęście. Bo wszyscy czegoś żałujemy i marzymy momentami, żeby jak bohater Czasu na miłość (brytyjskiej komedii twórców To właśnie miłość) móc swobodnie podróżować w czasie, spełniać marzenia, delikatnie korygując bieg rzeczy. Jak przekonuje uroczy One-Minute Time Machine, wystarczyłoby czasem móc przycisnąć jeden guzik i zacząć rozmowę od nowa, nie bacząc na wszelkie możliwe konsekwencje.

Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %